Granatowy 44. Grzegorz Kalinowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Granatowy 44 - Grzegorz Kalinowski страница 17
– A ten mężczyzna gdzie, mężczyzna z nią był, w płaszczu taki!
Rybski szedł szybko w stronę Mickiewicza, znalazł się przy szklanym domu i skręcił w kierunku placu Wilsona.
– Za pozwoleniem, co tam się dzieje? – zaczepiła go jakaś kobieta. – Czy to powstanie?
– Nie wiem, wiem tylko, ze strzelają i zbłąkana kula trafiła kobietę, lepiej się stąd zbierać, droga pani!
Ludzie szli szybko chodnikiem, wielu zawróciło, zmieniło plany, uznając, że lepiej nie zbliżać się do miejsca, z którego dochodziły strzały.
To była długa walka, wciąż było ją słychać, kiedy dotarł do przystanku krańcowego linii numer cztery. Nie wsiadł jednak do pustawego tramwaju, bo od strony Marymontu nadjechała czternastka. Wskoczył do niej i wmieszał się w tłum podekscytowanych pasażerów.
– Panie, co tam się dzieje? – zagadnął go stary apasz. – Strzelają czy jak?
– Wiem tyle co i pan, strzelają – odparł Rybski sucho.
– Patrz pan, a mówią, że u nas na Marymoncie to się hece dzieją! – Mieszkaniec jednego z najpodlejszych zakątków miasta pokręcił głową.
– Te, panie mądry, to nie heca, to powstanie – zwrócił uwagę równolatek starego apasza, tylko staranniej ubrany.
– Jak powstanie, to dlaczego pan nie uczestniczysz? – odciął się apasz. – Taki z pana patriota?
Strzelanina nie ustawała, od strony Cytadeli jechały ciężarówki z wojskiem, a kiedy po dziesięciu minutach znaleźli się na wiadukcie przy Dworcu Gdańskim, Niemcy zakładali tam posterunki. Widać było, że okolice dworca, który znajdował się między Żoliborzem, Starówką i Muranowem, mają dla nich znaczenie strategiczne.
– Odetną Żoliborz – jęknął ktoś.
– To go przyszyjemy – próbował poprawić wszystkim nastrój jakiś rezolutny optymista.
Rybski starał się uspokoić i zebrać myśli: mówiła po rosyjsku, nazwała go głupkiem.
Kim była, do cholery? Miał w kieszeni jej dokumenty, ale z nich na pewno nie wynikało, dlaczego ostatnie słowa w życiu wypowiedziała po rosyjsku. Pójdzie z tym do Nałęcza, o ile uda mu się do niego dotrzeć.
W tramwaju było mnóstwo młodych ludzi, na przystankach wsiadali kolejni, wielu się znało, wyglądali tak, jakby jechali na mecz, przedstawienie albo wycieczkę. Rozmawiali o strzelaninie na Żoliborzu i przyglądali się niemieckim samochodom. Wiele jechało w kierunku Żoliborza, ale widać też było, że policja i wojsko posyłają na ulice kolejne patrole. Dochodziło w pół do trzeciej, kiedy tramwaj, klucząc przez Starówkę, plac Bankowy i plac Żelaznej Bramy robił pętlę, nadkładając drogi.
Niemcy przebili Marszałkowską do placu Bankowego, jednak tramwaje wciąż jeździły po staremu, nikt nie miał teraz głowy do układania nowych torów i stawiania trakcji.
Wreszcie Rybski dotarł na Widok. Dzwonił, pukał, czekał, na próżno. Poszedł więc na róg Alej i Marszałkowskiej Pod Setkę, lecz tylko na erzac kawy. Siedział w knajpie i patrzył na ruch uliczny, który zamiast o tej porze narastać, zanikał.
Znów poszedł na Widok i znów nikogo nie zastał, usiadł więc na parapecie okna klatki schodowej i czekał. Był kwadrans po szesnastej, więc postanowił pójść do Muzeum. Miał się tam nie pojawiać bez wcześniejszego kontaktu, lecz tak samo było z konspiracyjnym lokalem Nałęcza. Muzeum przy Mazowieckiej zamykali o siedemnastej, więc poszedł lekkim łukiem, nie najkrótszą drogą przez plac Pięciu Rogów, Szpitalną i plac Napoleona. Chciał zabić czas, poza tym uważał, że w razie łapanki łatwiej mu będzie prysnąć z Marszałkowskiej. Jeszcze niedawno szedłby bez obaw, legitka Kripo, nawet polskiego, czyniła cuda, jednak z godziny na godzinę Warszawa i jego położenie zmieniały się w tempie ekspresowym. Przez całą wojnę Warszawa o tej porze dnia nie była tak pusta i młoda. Z minuty na minutę ubywało przechodniów, a jeśli byli, to z reguły młodzi, ubrani jak na wycieczkę. Zauważył to już, gdy jechał tramwajem z Żoliborza. Mieli na sobie traperki, narciarskie buty i spodnie, pumpy, a dziewczyny grube, zrolowane na butach skarpety. I jeszcze plecaki, torby, chlebaki, brakowało tylko harcerskich mundurków, ale przecież już z nich wyrośli, teraz trzeba im wojskowych. Pewnie ten i ów ma w plecaku lub za pazuchą wojskową rogatywkę czy furażerkę, na głowach przeważały jednak berety, najwięcej wojskowych. Czy mają broń? A jeśli tak, to ile? Na pewno nie tyle, ile mieli policjanci stacjonujący w domu akademickim przy placu Narutowicza.
Rybski był pewny, że dzieje się coś nieodwracalnego, że lont już podpalono i że Niemcy o tym wiedzą. Strzelanina na Żoliborzu postawiła ich na nogi, poza tym nie są ślepi, na pewno nie. Wojskowe i policyjne patrole przemierzały chodniki, trzymając się, zgodnie z zasadami walki w mieście, blisko ścian, patrząc, co się dzieje w oknach, zaglądając do bram.
Uświadomił sobie, że jego policyjna legitymacja traci właśnie ważność, bo zarówno Niemcy, jak i powstańcy będą polską policję rozbrajać i internować. A wiadomo, że takie sytuacje, nerwowe, gorące, pełne niepewności i strachu o własną skórę, mogą się źle skończyć. Jedni i drudzy będą rozwalać agentów i dostać się na czarną listę nie będzie trudno. Część Niemców uważała, że nie ma co odsiewać, bawić się w internowanie – trzeba polską policję postawić pod ścianą. Mimo to śmiało maszerował Marszałkowską, wyprostowany i z podniesioną głową. W pewnej chwili pomyślał nawet, że przez to dziwnie wygląda, że nie pasuje do zwykle gwarnej o tej porze, a dzisiaj pustawej ulicy. Ludzie nie szli, lecz przemykali, zwłaszcza młodzi. Rozglądali się za swoimi i obcymi, z tymi pierwszymi szukali kontaktu, łącząc się w grupki, gromadząc po bramach, tych drugich starali się omijać. Codziennie słychać było strzały, jednak po południu pierwszego sierpnia nie cichły. Teraz odgłosy strzałów szły od Woli, za chwilę zaczną strzelać na Marszałkowskiej.
Powstało jakieś zamieszanie, żołnierze Wehrmachtu minęli się z grupką młodych Polaków, coś między nimi zaszło, słychać było okrzyki, wymianę zdań. Niemców było mniej, mieli jednak broń, za to cienia ochoty na zabawę w żandarmów. Wmieszał się w to wszystko oficer lotnictwa, wyciągnął pistolet, zaczął rozkazywać piechociarzom, ci zarepetowali karabiny, zaraz padną strzały! I padły! Seria z rozypylacza dosłownie rozwaliła oficera w ciemnogranatowym mundurze. To strzelał niemiecki piechociarz! Jego schmeisser dymił, spod ciała oficera wypływała krew, a wehrmachtowcy podali tyły. Ludzie zgromadzili się wokół strzelca. Był młody, miał dystynkcje sierżanta i na pewno nie mówił po niemiecku.
– Je suis Français, no Allemand, no Szwab, Alsace, de Gaulle. Vive la France! Vive la Pologne!
– Alaska?
– Non, non, Alsace, Strasbourg, France, de Gaulle!
– De Gaulle?
– Oui, oui! General de Gaulle! France libre!
– To chyba nie szwab?
– Panie, daj pan mu spokój, skosił szkopów aż miło. Choć, chłopaku, z nami! Ratatatata! – zaśmiał się ktoś. – Hitlersyny kaput! Merci, merci, panie de Gaulle!
– Non