Granatowy 44. Grzegorz Kalinowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Granatowy 44 - Grzegorz Kalinowski страница 14
Wszedł do szynku, który się mieścił niemal pod samym „mostem westchnień”, lecz ten warszawski nie łączył, tak jak ten słynny wenecki Ponte dei Sospiri, sali Trybunału Kryminalnego z więzieniem, lecz dwa domy. Stolarczyk zajął miejsce w rogu sali, by widzieć każdego wchodzącego.
– Ahre się odnalazł! – oznajmił Stolarczyk na powitanie.
– I? – Rybski widział w oczach starszego posterunkowego błysk.
– I cię szuka. A lepiej, żeby cię nie znalazł. Podjechał pod komendę w mundurze, w dwa auta. Był osobowy i łazik z obsadą. Nie chciał cię chyba zaprosić na kawę.
– Kto wie? Ma rozmach, skurwysyn.
– Ale że taki, żeby na przykład być wcześniej u ciebie na Dobrej?
Rybski poczuł, że się poci, i odruchowo poluzował kołnierzyk.
– Lepiej gdzieś się ukryj. Ta nowa meta? Ja cię nie wezmę, bo ja na miejscu Ahrego tobym u mnie szukał.
– Tak, to jasne, oczywiście. Mam metę do jutra, a później coś się znajdzie.
– Na razie zmieńmy lokal, tu za blisko komendy i twojego mieszkania.
Nagle swojski kawałek miasta, knajpka dwie minuty od komendy, stała się niemal pułapką. Plac Piłsudskiego, przemianowany na Adolf Hitler-Platz, gdzie ulokowane były urząd gubernatora dystryktu warszawskiego i starosty miejskiego oraz Nadkomendantura Polowa. Pałac Rady Ministrów przy Krakowskim Przedmieściu zamieniony w Deutsches Haus, a uniwerek był wojskową twierdzą. W końcu Niemcy nazywali tę cześć miasta Dzielnicą Rządową, bardziej niemiecko było już tylko w okolicach Alej Ujazdowskich i Szucha, które jako Siegestrasse i Strasse der Polizei stanowiły oś Dzielnicy Policyjnej.
– Tak, zwijamy się. Może Wars i Sawa? – zaproponował Rybski.
– Ty to zawsze musisz sobie żartować. Firmowy lokal twojego byłego kolegi Ciechaniaka!
– Nie żartuję. Na miejscu Ciechaniaków bym się tam nie pokazywał.
– Masz rację, chłopaku, najciemniej jest pod latarnią.
Złapali rikszę i pojechali na ulicę Wielką, czyli do samego Śródmieścia. Wielka biegła równolegle do Marszałkowskiej, po jej zachodniej stronie, i oddzielona była od reprezentacyjnej ulicy tylko rzędem domów. Mimo niedzieli i czasu wojny ludzi było mnóstwo, czuć było niepokój i podniecenie, coś się kroiło. Rybski szybko zrozumiał, dlaczego na każdym rogu rozbrzmiewa muzyka, a uliczni muzykanci bez skrępowania grają zakazany repertuar. Niemiecka policja i wojsko wróciły po panicznej ewakuacji, lecz większość folksdojczów i niemieckich cywilów zniknęła bezpowrotnie, a wraz z nimi zagrożenie ze strony szpicli biegających na skargę do patroli. Byli jeszcze w Warszawie folksdojcze, jednak nie tacy wyrywni jak kiedyś, a wielu z nich, nie mogąc wyjechać, zmieniało adresy.
Kiedy skręcali ze Świętokrzyskiej w Marszałkowską, dwóch cwaniaków rzewnie śpiewało:
Już nie mamy gdzie się skryć, hycle nam nie dają żyć.
Po ulicach gonią wciąż, patrzą, kogo jeszcze wziąć.
A gdy skręcali z Marszałkowskiej w Sienną, dobiegła do ich uszu ostatnia zwrotka innej piosenki, raźno wyśpiewywanej przez dwunastoletniego wyrostka. Dwóch młodszych asystentów zbierało do czapek moniaki.
Siekiera, motyka, gaz i prąd,
kiedyż oni pójdą stąd.
Siekiera, motyka, prąd i gaz,
a żeby w was piorun trzasł.
Mieli jeszcze kawałek, jednak wysiedli trochę wcześniej, bo Zyga zwrócił uwagę na gazeciarzy.
– Zobacz, co oni mają?
– Na gazeciarzy za starzy… no i za dobrze ubrani – zauważył Rybski.
Bo to nie byli gazeciarze, a nastoletni chłopcy rozdający konspiracyjną prasę.
Czegoś takiego nie było przez całą okupację! Doszli do Złotej, a tam w repertuarze ulicznej orkiestry była piosenka sławiąca szmuglerów, którzy zaopatrywali Warszawę w niezbędne produkty.
Tera je wojna,
kto handluje, ten żyje.
Jak sprzedam rąbankę,
słoninę, kaszankę,
to bimbru się też napiję.
– Rąbnie jak nic! – podsumował Stolarczyk to, co działo się na ulicach. –
Dzieciaki się grzeją, wszyscy czekają na znak. Ja bym to ostudził, ja bym dokładnie sprawdził.
– Ci, co są nad dzieciakami, chyba nie będą niczego studzić. Tych paru, których poznałem, to nieźli bajkopisarze, cokolwiek usłyszą, i tak wiedzą swoje.
Weszli do szynku, który może nie był najszykowniejszy w mieście, ale za to zawsze był dobrze zaopatrzony. Marianowi Ciechaniakowi przez wszystkie lata powodziło się doskonale. Żył dobrze z Niemcami, którym w zależności od ich pozycji i możliwości dawał albo odpalał po specjalnych cenach najlepsze specjały. Jednocześnie wykonywał pewne usługi dla polskiego podziemia, zwłaszcza w czasach, gdy były już Wojskowe Sądy Specjalne, a nie było jeszcze grup egzekucyjnych. Szwajcarski paszport? Ciechaniak! Broń? Ciechaniak! Waluta? Także on! Kupić można było u niego wszystko, nawet życie, bo za stosowną opłatą wyciągał z Dulagu, czyli obozu przejściowego na Skaryszewskiej. Wpadłeś w łapance i groziła ci wywózka na roboty do Niemiec? Jeśli rodzina nie była chytra i znała adres Ciechaniaka, opuszczałeś Durchgangslager na Kamionku. Dla niego to była fraszka, bo potrafił wyciągać Żydów z getta, a z Pawiaka niemal każdego, kto miał odpowiedni pieniądz lub coś na wymianę. Wars i Sawa była jego nieformalnym biurem, na zapleczu przyjmował interesantów, stąd wydawał dyspozycje. Był jednym z tych, którzy pretendowali do tytułu Króla Miasta, on jednak żartował, że król to jest Zygmunt i urzęduje na placu Zamkowym, a on, Maniek Ciechaniak, musi się zadowolić innym tytułem, a że królestwem była Polska, a nie Warszawa, on skromnie tytułuje się księciem. „Ja jestem książę! – krzyczał, kiedy się napił. – A to wszystko wkoło to Wielkie Księstwo Warszawskie!
Tego dnia na dworze księcia Ciechaniaka było pustawo, jakby wczorajsza strzelanina mogła być kojarzona z jego porażką. Przez prawie pięć lat okupacji udawało mu się wszystko, aż wczoraj nadszedł jego koniec. Jeszcze nie ostateczny, ale na pewno wyrzucający go na jakiś czas na aut.
Podeszli do szynkwasu, który był dłuższy niż w zwykłych barach i zdradzał, że właściciel lokalu miał ambicję, by naśladować bar amerykański.