Granatowy 44. Grzegorz Kalinowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Granatowy 44 - Grzegorz Kalinowski страница 4
– Zatem można podjąć końcowe rozmowy i poinformować, kto jest celem?
– A pan?
– Co ja?
– Czy pan by się nie podjął? – Nałęcz powiedział to od niechcenia, jakby chodziło o zastąpienie kogoś w Powsinie na partyjce golfa.
– Pan wie, że nie! – syknął wściekły Rybski. – Jestem tego dnia zajęty!
Gdyby to był wojskowy, jego podwładny… Ale nie był. Nałęcz z trudem powstrzymał się od obsztorcowania go. Widzieli się nie pierwszy raz, jednak nie mógł przyzwyczaić się do jego stylu bycia i sposobu prowadzenia konwersacji z, było nie było, przełożonym, do jego specyficznej narracji, dowcipnego cynizmu i nieznajomości oficerskiej etykiety. To nie był wojskowy, członek organizacji, lecz policjant, w dodatku człowiek z nizin, i co najgorsze w tym wszystkim, wychowanek komisarza Strasburgera, z którym on, major Nałęcz, zetknął się, pracując w Dwójce[1]. Na początku nie mógł go znieść, no, ale teraz jest wojna, poza tym prowadził już niejednego agenta i współpracownika i zetknął się z różnymi typami.
– Pana zaprzysiężenie ułatwiłoby wiele spraw… – rozpoczął nowy wątek.
– Z pewnością, panie majorze, ale wtedy byłbym pana podwładnym, a tak jestem tylko, albo aż, współpracownikiem, który nie pobiera od organizacji pieniędzy za pomoc i informacje. Zna pan powody, dla których nasza współpraca prowadzona jest właśnie w taki, a nie inny sposób.
Owszem, Nałęcz znał, nie przestawał jednak próbować. Już on wziąłby go w obroty!
Major, po raz kolejny nie skończywszy niewygodnego dla siebie tematu, rozpoczął nowy. Tym razem znalazł front, na którym wygrał.
– Stanisław Brochwicz, lat trzydzieści jeden, obywatel Rzeczypospolitej, posługuje się także nazwiskiem Stanislaw von Brauchitsch. Ojciec Polak, matka Niemka, on zdrajca, którego przed wojną wtrącono do więzienia za szpiegostwo....
Rybski słuchał i zapamiętywał szczegóły. Po godzinie wiedział wszystko. Brochwicz był nieudanym literatem i wcale dobrym berlińskim korespondentem „Polski Zbrojnej” w Wiedniu. A nawet bardzo dobrym, lecz nie dla redakcji wojskowej gazety, a dla Niemców. Jego germanofilia sprawiła, że odesłano go do kraju, a w czerwcu 1939 roku aresztowano pod zarzutem szpiegostwa. Nie został objęty amnestią, tylko ewakuowany z więzienia w Warszawie do Brześcia. Tam sąd polowy skazał go na śmierć, jednak do egzekucji nie doszło, bo do miasta wkroczyli Niemcy. Szybko znaleźli dla niego zajęcie, kierował na Woli fabryką włókienniczą, lecz wylano go za nadużycia. Po miesiącu w areszcie dostał nową szansę, wyjechał do Krakowa, gdzie objął posadę w Głównym Urzędzie Propagandy. I tam nie zagrzał miejsca, wrócił do Warszawy, pisał do gadzinówek i wydał książkę Bohaterowie czy zdrajcy? Wspomnienia więźnia politycznego, w której pisał o krzywdach, jakich doznał, oraz o miłości i podziwie do Adolfa Hitlera i III Rzeszy. Zasługiwał na solidne obicie mordy, ale przecież ciążył na nim wyrok z Brześcia i nowe świństwa: Brochwicz zdradził ludzi z przedwojennej Falangi. Nie mogąc ich przekonać do współpracy z Niemcami, zaczął na nich donosić. Siedemnastego lutego 1941 roku Wojskowy Sąd Specjalny skazał go na karę śmierci. Datę i miejsce egzekucji miał ustalić Maniek Ciechaniak, a rolę świadka wyznaczono Rybskiemu.
***
Ustalono, że Brochwicz będzie w sobotę pierwszego marca na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej, gdzie mieści się Wydawnictwo Współczesne, które wydało jego wspomnienia. Ludziom Ciechaniaka to pasowało, bo mogli dodatkowo wyczyścić portfel zdrajcy.
Koło siedemnastej Brochwicz wyszedł z eleganckiej kamienicy przy Królewskiej dwadzieścia dziewięć i ruszył w stronę Marszałkowskiej. Tu zanosiło się na komplikacje, bo mógł pójść do lokalu dla Niemców i siedzieć tam tak długo, aż egzekutorzy musieliby zarządzić odwrót, bo z godziną policyjną nie ma żartów. Przewidywania sprawdziły się połowicznie, ponieważ Brochwicz istotnie wszedł na Dworcu Głównym do Mitropy, jednak zabawił tam tylko pół godziny. Strzelił wódkę, zakąsił i poszedł na tramwaj. Wsiadł do siódemki jadącej na Saską Kępę.
Gdy wysiadł na moście Poniatowskiego, jeden z egzekutorów szepnął: „Przystanek Śmierć”. Wykonanie wyroku mogli jeszcze utrudnić przechodnie, jednak z tramwaju nie wysiadł nikt poza Brochwiczem, dwoma ludźmi Mańka i Rybskim, który trzymał się z tyłu. Załatwili go na schodach, na półpiętrze, bez ceregieli, bez odczytania wyroku i patosu. Zamiast kwiecistych oświadczeń wystarczyło: „A masz, skurwysynu!”. Jeden z ludzi chwycił go za ręce, drugi wsadził mu nóż pod żebra. Brochwicz zlał się w spodnie, ale chyba nie ze strachu, bo nie zdążył się wystraszyć, prędzej zdziwić, ponieważ duet zabójców działał błyskawicznie, wszystko trwało chwilę. Cios, wierzgnięcie nogami i koniec – Stanisław Brochwicz leżał w kałuży, w której zlewały się w jedno jego krew i mocz.
Zabójcy stanęli nad nim okrakiem, by się nie pobrudzić, i przetrzepali mu kieszenie, czyszcząc je ze wszystkiego, co miało wartość, oraz dokumentów i notesu, po czym szybko oddalili się w kierunku Dobrej, przekazując dokumenty Rybskiemu. Notes Brochwicza schował do jednej kieszeni, ausweis do drugiej i poszedł do szpitala przy ulicy Czerwonego Krzyża. Pokazał legitymację, a portier połączył go z numerem osiemset dwa-dwadzieścia.
– Kriminalpolizei? Kriminaloberleutnant Rybski z polnische Kripo! Przechodnie zgłosili morderstwo. Schody pod wiaduktem Neue Brucke. Byłem tam, zamordowany to Stanisław Brochwicz. Dlaczego do was dzwonię? Bo miał też drugi komplet dokumentów na nazwisko Stanislaw von Brauchitsch. Tak jest, obywatel Rzeszy. Bagnet albo nóż, wygląda na napad rabunkowy. Czekam na miejscu!
Tak się zaczęła współpraca Rybskiego z Ciechaniakiem i jego gangiem.
1. KREW POPŁYNIE RYNSZTOKAMI
Była noc z niedzieli na poniedziałek, zaczął się dwudziesty ósmy lipca 1944 roku. Na pełnym gazie minęli bazylikę Świętego Floriana i szpital, zwolnili, by skręcić ostro w Zygmuntowską, którą Niemcy przechrzcili na Sigismund Strasse. Po stu metrach Rybski widział z okien auta nie tylko most Kierbedzia, ale i Wisłę. Jej nurt nie był poryty falami, płynęła leniwie, spokojnie, jak to latem pod koniec lipca. Co innego na wiosnę, kiedy szły roztopy i rwąca woda niosła krę, gałęzie, a nawet całe drzewa, robiąc to z siłą pociągu towarowego i w tempie lukstorpedy.
Jednak to latem, a nie wczesną wiosną najczęściej topili się ludzie. I na Poniatówce, i na Kozłówce, gdzie śmiałkowie wypływali poza kąpieliska, i na dzikich plażach, bo Wisła, nawet płytka, usiana łachami piachu, z pozoru leniwa, zmęczona letnim upałem, potrafiła być mordercza i zdradliwa. Uskoki, wiry, nurt pchający lub ciągnący pływaka w niepożądanym kierunku i zabójcze wiry. Rybski dobrze to wiedział, bo przeżył swoją przygodę, której nie zamierzał nigdy powtórzyć. Kiedy patrzył na połyskującą w księżycowej poświacie rzekę, niepokoiło go jednak co innego.
Wracał z praskiej strony miasta i czuł się nie tylko rozdarty, ale też tak jak wiosną 1940 roku. Wiedział, że przekraczając Wisłę i wracając do swojego rodzinnego miasta, zanurza się w nieznane. Wtedy nie było go, z krótkimi przerwami, dwa lata, teraz wracał po niespełna dwóch godzinach, lecz każda minuta mogła coś zmienić. Mogły nadlecieć radzieckie bombowce i rzucić bomby na Dworzec Wileński, chybić i trafić przypadkiem w przyczółek mostu. Niedawno wybuchy wstrząsnęły Dworcem