Zamiana. Beth O'leary
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zamiana - Beth O'leary страница 5
Judy wydaje serię dyskretnych kaszlnięć. Rebecca posyła jej zirytowane spojrzenie.
– Tydzień – proponuję z rozpaczą. – Wezmę tydzień wolnego, odpocznę, a kiedy wrócę…
– Dwa. Miesiące. Koniec dyskusji. To nie są negocjacje. Potrzebujesz tego czasu. Mam ci to udowodnić? Nie zmuszaj mnie, żebym poszczuła cię działem HR. – Towarzyszy temu lekceważący ruch głową w kierunku Judy, a ta cofa brodę, jakby nagle ktoś z rozmachem dał jej w twarz albo trzepnął ją w czoło.
Czuję, że znowu oddycham szybciej. Zgadza się, miałam trochę trudności, ale nie mogę wziąć dwóch miesięcy urlopu. W Selmount chodzi przede wszystkim o reputację – jeżeli po spotkaniu w Upgo wycofam się z gry na całe osiem tygodni, stanę się pośmiewiskiem.
– W ciągu ośmiu tygodni nic się nie zmieni – uspokaja mnie Rebecca. – Słyszysz? Kiedy wrócisz, będziemy na ciebie czekać. A ty będziesz tą samą Leeną Cotton, najmłodszą starszą konsultantką, najbardziej pracowitą i łebską dziewczyną w firmie. – Przygląda mi się badawczo. – Każdy czasem potrzebuje przerwy. Nawet ty.
Kiedy wychodzę ze spotkania, jest mi niedobrze. Myślałam, że mnie wyleją – przygotowałam sobie nawet odpowiedni tekst o nieuzasadnionym zwolnieniu. Ale… urlop wypoczynkowy?
– I co? – Bee wyrasta tuż przede mną, więc muszę ostro zahamować, by na nią nie wpaść. – Czatowałam na ciebie – wyjaśnia. – Co powiedziała Rebecca?
– Powiedziała… że muszę wziąć urlop.
Bee wlepia we mnie zdumione spojrzenie.
– Chodźmy na lunch.
*
Kiedy idziemy Commercial Street, omijając slalomem turystów i biznesmenów, telefon dzwoni mi w ręce. Zerkam na ekran i potykam się, omal nie zderzając się z mężczyzną, który ściska w zębach jak fajkę elektronicznego papierosa.
Bee patrzy mi przez ramię na wyświetlacz.
– Nie musisz teraz odbierać. Niech sobie dzwoni.
Zawieszam palec nad zieloną ikonką na ekranie. Ramieniem trącam w bark idącego z naprzeciwka mężczyznę w garniturze; facet cmoka z niesmakiem, a ja gwałtownie zataczam się na drugą stronę chodnika i Bee musi mnie podtrzymać.
– Co byś mi kazała zrobić, gdybym była na twoim miejscu? – próbuje Bee.
Odbieram telefon. Bee wzdycha i otwiera drzwi Watson’s Café, naszej ulubionej knajpki na rzadkie i szczególne okazje, gdy udaje się nam opuścić biuro Selmount, żeby coś zjeść.
– Cześć, mamo – mówię.
– Leena, witaj!
Wzdrygam się. Z radosnego tonu i wystudiowanej swobody domyślam się, że przed telefonem dobrze przećwiczyła to powitanie.
– Chcę z tobą porozmawiać o hipnoterapii – oznajmia.
Siadam naprzeciwko Bee.
– O czym?
– O hipnoterapii – powtarza mama, tym razem z mniejszą pewnością siebie. – Słyszałaś o tym? Robi to ktoś w Leeds i wydaje mi się, że coś takiego mogłoby być dla nas naprawdę dobre. Może poszłybyśmy we dwie, kiedy przyjedziesz następnym razem, co?
– Mamo, nie potrzebuję hipnoterapii.
– On nie hipnotyzuje ludzi, jak na przykład Derren Brown, tylko…
– Nie potrzebuję hipnoterapii. – Brzmi to szorstko; z drugiej strony zapada bolesne milczenie. Zamykam oczy, znowu opanowując oddech. – Możesz spróbować, ale ja sobie bez niej poradzę.
– Po prostu myślę, że może… może dobrze byłoby zrobić coś razem, to niekoniecznie musi być terapia, ale…
Zauważam, że pominęła „hipno”. Przygładzam włosy, czując pod palcami znajomą sztywność lakieru i unikając wzroku Bee.
– Myślę, że powinnyśmy porozmawiać w jakimś miejscu, gdzie… nie mówi się krzywdzących rzeczy. Gdzie po prostu toczy się pozytywny dialog.
W rozmowie wyczuwam efekty najnowszego poradnika mamy. Zdradza je wyważony ton, bezosobowość, wyrażenia typu „krzywdzące rzeczy”, „pozytywny dialog”. Ale gdy zaczynam się wahać i mam już na końcu języka „Tak, mamo, jeżeli to ma ci poprawić samopoczucie…”, myślę o decyzji, którą mama pomogła podjąć Carli. O tym, że pozwoliła mojej siostrze przerwać leczenie i… skapitulować.
Nie jestem pewna, czy nawet hipnoterapia w stylu Derrena Browna pomogłaby mi się z tym uporać.
– Zastanowię się nad tym – mówię. – Do widzenia, mamo.
– Pa, Leena.
Bee przygląda mi się zza stolika, czekając, aż pozbieram myśli.
– W porządku? – pyta w końcu. Przez ostatni rok pracowała ze mną nad projektem dla Upgo; od śmierci Carli widzi mnie pięć razy w tygodniu przez cały dzień. Wie o moich relacjach z matką tyle samo co mój chłopak, jeśli nie więcej – z Ethanem spotykam się tylko w weekendy i raz na jakiś czas wieczorem w środku tygodnia, jeżeli oboje punktualnie wychodzimy z pracy, a z Bee spędzam około szesnastu godzin dziennie.
Mocno przecieram oczy; na rękach mam grudki tuszu do rzęs. Muszę wyglądać jak nieszczęście.
– Miałaś rację – przyznaję. – Powinnam nie odbierać telefonu. Fatalnie to rozegrałam.
– Wydawało mi się, że nieźle sobie poradziłaś – stwierdza Bee.
– Proszę cię, pogadajmy o czymś innym. O czymś, co nie ma związku z moją rodziną. Ani z pracą. Ani z czymś w podobnym stopniu koszmarnym. Opowiedz mi o swojej wczorajszej randce.
– Jeżeli nie chcesz słuchać o czymś koszmarnym, musisz wybrać inny temat – oświadcza Bee, sadowiąc się wygodniej na krześle.
– Och, nie było dobrze? – pytam.
Połykam łzy, ale Bee uprzejmie brnie dalej, udając, że tego nie zauważa.
– Nie. Wstrętnie. Wiedziałam to od razu, kiedy się nachylił, żeby mnie pocałować w policzek, i poczułam stęchły, spleśniały zapach ręcznika z męskiej szatni, którym chyba przemył sobie twarz.
Działa – wyobrażenie jest wystarczająco paskudne, żebym wróciła do teraźniejszości.
– Fuj – rzucam.
– A w kąciku oka miał dużą kulkę ropy. Jak glut.
– Och, Bee… – Szukam odpowiednich słów, które by ją przekonały,