Dracul. Dacre Stoker
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dracul - Dacre Stoker страница
Tytuł oryginału: DRACUL
Projekt okładki: Eric Fuentecilla
Ilustracja na okładce: Christie Goodwin / Arcangel
Adaptacja okładki: Magda Kuc
Redakcja: Michał Zakrzewski
Korekta: Beata Wójcik, Adam Osiński
Redaktor prowadzący: Bartłomiej Nawrocki
Copyright © 2018 by Dacre Stoker and J. D. Barker
Copyright © for the Polish translation by Szymon Żuchowski, 2020
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2020
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark).
Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku.
Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.
Wydanie I
ISBN 978-83-8143-201-6
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.
Dla tych, którzy wiedzą, że potwory istnieją naprawdę
Sposób ułożenia tych materiałów będzie stawał się jasny w miarę ich lektury. Wyeliminowałem wszystko, co zbędne, aby sprowadzić tę opowieść do prostych faktów. Zgromadziłem i uporządkowałem te dokumenty dzięki pomocy osób, które miały odpowiednią wiedzę oraz ochotę, by ujawnić to, co zaszło w owym ponurym i strasznym czasie. Całości dopełniają moje wtręty narracyjne.
Czerpcie z tego wedle uznania.
CZEĘŚĆ I
Jestem głęboko przekonany, że nie należy wątpić w prawdziwość opisanych tu wydarzeń, jakkolwiek niewiarygodne i niepojęte mogłyby się one z początku wydać.
Usłyszałem dziwny, przeszywający śmiech o brzmieniu szklanego dzwoneczka – to był jej głos – wciąż przyprawia mnie o dreszcze, bo nie należał do człowieka.
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20
OBECNIE
Bram wpatruje się w drzwi.
Po czole pokrytym zmarszczkami spływa mu pot. Przeczesuje palcami wilgotne włosy, czuje w skroniach pulsujący ból.
Od jak dawna nie śpi? Od dwóch dni? Trzech? Nie wie; godziny zlewają się ze sobą, jak w malignie, z której nie ma przebudzenia, jest tylko sen, głębszy, coraz bardziej mroczny…
Nie!
Nie wolno myśleć o spaniu.
Zmusza się do otwarcia szeroko oczu. Powieki mają być podniesione, bez mrugnięcia, bo z każdym kolejnym robią się cięższe. Nie ma mowy o odpoczynku, śnie, bezpieczeństwie, rodzinie, przyszłości…
Drzwi.
Musi je obserwować.
Bram wstaje z krzesła, jedynego mebla w pokoju, i wbija wzrok w grube dębowe drzwi. Czyżby się poruszyły? Zdawało mu się, że drgnęły, ale nie towarzyszył temu żaden odgłos. Nawet najlżejszy hałas nie mącił ciszy tego miejsca; słychać było tylko jego oddech i niespokojne uderzanie stopą o zimną posadzkę z kamienia.
Klamka ani drgnie, ozdobne zawiasy chyba nie ruszyły się od stu lat, zamek mocno trzyma. Przed pojawieniem się tutaj Bram nigdy nie widział takiego zamka wykutego w żelazie i wtopionego w drzwi. Mechanizm tworzy z nimi jedną całość, pośrodku zabezpieczony jest dwoma dużymi ryglami sięgającymi do prawej i do lewej i wchodzącymi w futrynę. Klucz znajduje się w jego kieszeni i w jego kieszeni pozostanie.
Bram zaciska dłoń na karabinie Snider-Enfield Mark III, przesuwa palcem po kabłąku spustowym. W ostatnich godzinach przeładowywał broń, odwodził i zwalniał zamek więcej razy, niż byłby w stanie zliczyć. Wolną ręką przeciąga po zimnej stali, by upewnić się, że zasuwka jest we właściwej pozycji. Odciąga kurek.
Tym razem widzi – ledwie dostrzegalny cień w szparze między drzwiami a podłogą, może nawet bardziej ruch powietrza niż cień, ale jednak…
Bezgłośnie odstawia karabin i opiera go o krzesło.
Sięga do wiklinowego kosza po lewej i wyjmuje z niego białą dziką różę, jedną z siedmiu, które mu pozostały.
Od ruchu jego ręki migocze płomyk lampy oliwnej, jedynego źródła światła w pokoju.
Bram ostrożnie podchodzi do drzwi.
Poprzednia róża leży pod drzwiami, obok stosu suchych, poczerniałych kwiatów zawłaszczonych przez śmierć, łodygę ma suchą i wątłą, jej kolce wydają się większe niż wtedy, gdy jeszcze było w niej życie. Nad nią unosi się zapach zgnilizny; róża nabrała trupiego zapachu raflezji.
Bram czubkiem buta odsuwa kwiat, po czym delikatnie kładzie nowy na jego miejscu.
– Ojcze, pobłogosław tę różę swoim tchnieniem i dłonią, i wszelką świętością. Ześlij swoje anioły, aby jej strzegły, i niechaj ich pochodnie potrzymają wszelkie zło z dala. Amen.
Za drzwiami rozlega się huk, jakby w deski ze starego dębu uderzył ciężar kilkuset kilo. Drzwi uginają się, a Bram dopada krzesła, chwyta oparty o nie karabin, przyklęka na jedno kolano i celuje.
I wtedy znów nastaje cisza.
Bram zastyga w bezruchu, z bronią wycelowaną w drzwi, w końcu ciężar karabinu sprawia, że opuszcza lufę i przesuwa wzrokiem po pokoju.
Co by pomyślał ktoś, kto by wszedł tam teraz i zobaczył to wszystko?
Bram obwiesił ściany wszystkimi lustrami, jakie miał – niemal dwudziestoma zwierciadłami we wszelkich rozmiarach i kształtach. Kiedy przenosi wzrok z jednego na drugie, wpatruje się w niego jego stukrotnie odbita zmęczona twarz. Bram stara się odwrócić wzrok, ale znów natrafia na kolejne odbicia, a każde z nich ma rysy mężczyzny dużo starszego niż dwadzieścia jeden lat.
Pomiędzy lustrami przybił krzyże, prawie pięćdziesiąt sztuk. Niektóre z wizerunkiem Chrystusa, inne sklecone z dwóch gałązek pobłogosławione jego własną dłonią. Krzyżami pokrył również podłogę – najpierw rysując je kredą, a potem wydrapując w kamieniu czubkiem