Dracul. Dacre Stoker
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dracul - Dacre Stoker страница 2
Kolejny huk za drzwiami, tym razem głośniejszy niż ostatnio.
Bram wstrzymuje oddech i patrzy na drzwi w porę, by dostrzec, jak kurz wzbija się w powietrze, po czym opada na posadzkę.
Czy zaryglowane drzwi oprą się kolejnym próbom ich sforsowania?
Nie wiadomo. Drzwi są bez wątpienia solidne, ale z każdą godziną, im bliżej świtu, uderzenia stają się coraz bardziej wściekłe i pełne determinacji.
Płatki róży zaczęły już brązowieć, o wiele szybciej niż poprzedniej.
Co się z nim stanie, kiedy drzwi wreszcie ustąpią? Bram myśli o karabinie i nożu świadom, że nie na wiele się zdadzą.
Obok kosza z różami zauważa swój dziennik; musiał wypaść mu z kieszeni płaszcza. Podnosi tom oprawiony w zdartą skórzaną okładkę i wertuje strony, wraca na krzesło, kątem oka wciąż zerkając na drzwi.
Wyjmuje ołówek z kieszonki na piersi, otwiera dziennik na pustej stronie i zaczyna pisać w migocącym świetle lampy olejnej.
DZIENNIK BRAMA STOKERA
Osobliwości Ellen Crone. Od tego, oczywiście, powinienem zacząć, jest to bowiem w równej mierze jej historia, co moja, a może nawet bardziej jej niż moja. Ta kobieta, ten potwór, ta zjawa, ta przyjaciółka, ta… istota.
Zawsze była przy nas. Moje rodzeństwo mogłoby to potwierdzić. Ale w jaki sposób była – o to należałoby zapytać. Była obecna przy moim początku i bez wątpienia będzie przy moim końcu, tak jak ja byłem przy jej. Zawsze byliśmy i będziemy spleceni ze sobą.
Moja kochana ciocia Ellen.
Zawsze gotowa wyciągnąć pomocną dłoń, choćby ukłucie jej paznokci zostawiało krwawy ślad.
Moje życie zaczęło się okropnie.
Odkąd sięgam pamięcią, byłem dzieckiem chorowitym i przykutym do łóżka, od przyjścia na świat po moje siódme urodziny, kiedy to nastąpiło uzdrowienie. We właściwym czasie opowiem o nim w szczegółach, na razie jednak ważne, abyście zrozumieli, w jakim stanie spędzałem swoje pierwsze lata.
Urodziłem się ósmego listopada 1847 z ojca Abrahama i matki Charlotte w skromnym domu przy Marino Crescent 15 w irlandzkiej miejscowości Clontarf, położonej na wybrzeżu, jakieś sześć kilometrów od Dublina. Od wschodu otaczał ją park, a od zachodu widać było zatokę; zasłynęła jako miejsce bitwy pod Clontarf w 1014, w której wojska Briana Śmiałego, arcykróla Irlandii, pokonały Wikingów z Dublina oraz ich sojuszników, Irlandczyków z Leinster. Bitwa ta wyznaczyła koniec wojen irlandzko-wikińskich – tysiące zabitych pokryły krwawe pobojowisko na tym samym wybrzeżu, na które wychodziły potem okna mojego pokoiku. W ostatnich latach Clontarf stało się celem wakacyjnych wyjazdów zamożnych Irlandczyków, pragnących uciec z zatłoczonego Dublina, by łowić ryby i spacerować po naszych plażach.
Na podstawie mojego opisu można by uznać miasteczko za romantyczne, ale w roku 1847 ani trochę takie nie było. Był to czas głodu i chorób, które zaczęły nękać Irlandię dwa lata przed moimi narodzinami i trwały do roku 1854. Phytophthora infestans, znana również jako zaraza ziemniaka, zaczęła siać spustoszenie w uprawach w latach czterdziestych dziewiętnastego wieku i przerodziła się w istny koszmar, przez który Irlandia w wyniku śmierci lub emigracji straciła dwadzieścia pięć procent ludności. Na lata mojego dzieciństwa przypadł najbardziej tragiczny okres. W 1849 mama i tata zabrali nas w głąb lądu, aby umknąć przed głodem, chorobami i przestępczością; żywili też nadzieję, że świeże powietrze przysłuży się mojemu wątłemu zdrowiu, wszystko to jednak tylko pogłębiło moje odosobnienie, a dźwięki z portu, których tak nasłuchiwały moje młode uszy, stały się jeszcze odleglejsze. Codzienny spacer taty do biura na Zamku Dublińskim wydłużał się, w miarę jak umierał świat dookoła nas, a wilgotna pajęczyna żalu pokrywała wszystko, co z niego pozostało.
Obserwowałem bieg wydarzeń z okien pokoju na poddaszu naszego domu, znanego jako Artane Lodge, niczym bierny widz, polegający jedynie na opowieściach domowników, którzy objaśniali mi wszystko, co działo się na zewnątrz. Patrzyłem, jak żebracy wyrywają rzepy i kapustę z ogrodów naszych sąsiadów, jak wykradają jajka z naszego kurnika, w nadziei, że choć na jedną noc uśmierzą głód. Widziałem, jak ściągają ze sznurków suszące się na nich cudze pranie, jeszcze wilgotne, żeby mieć w co ubrać dzieci. Pomimo tego wszystkiego moi rodzice i nasi sąsiedzi, kiedy tylko mogli, otwierali swoje domy i zapraszali tych, którzy znaleźli się w gorszym położeniu, żeby dać im ciepły posiłek i schronienie w czasie burzy. Od najmłodszych lat motto rodziny Stokerów – „Prawość i szlachetność nade wszystko” – było mi wpajane i kierowali się nim wszyscy domownicy. Bynajmniej nie wiodło nam się dobrze, ale i tak mieliśmy więcej szczęścia niż inni. Jesienią 1854 roku tata pracował jako urzędnik w biurze Głównego Sekretarza Irlandii, podobnie jak przez ostatnie trzydzieści dziewięć lat, zaczął bowiem jako szesnastoletni młodzieniec. Był znacznie starszy od mamy, z czego zdałem sobie sprawę, dopiero gdy dorosłem. Zamek Dubliński był też rezydencją Lorda Namiestnika Irlandii, a jego biuro zajmowało się korespondencją między wszystkimi urzędami w Anglii a ich irlandzkimi odpowiednikami. Tata zajmował się ewidencjonowaniem tych listów, a ich tematyka rozciągała się od codziennych spraw kraju po oficjalne komunikaty na temat biedy, głodu, zarazy wśród bydła, chorób, epidemii, szpitali i więzień, niepokojów politycznych i rebelii. Nawet gdyby chciał ignorować problemy naszych czasów, nie dałby rady – siedział w tym wszystkim za głęboko.
Mama była członkinią nadzwyczajną Irlandzkiego Towarzystwa Badań Statystycznych i Społecznych, odgrywającego dużą rolę w zbiórkach żywności i innych formach pomocy dla Dublina. Kiedyś taka praca zarezerwowana była dla mężczyzn. Nie było dnia, żeby mama nie targowała się z sąsiadem o mleko tylko po to, aby następnie wymienić je z innym na sukno. Dzięki jej staraniom nasza duża rodzina zawsze miała co do garnka włożyć i pomagała wykarmić niezliczonych przybyszów, którzy przestąpili nasz próg w tych ciężkich czasach. Była spoiwem naszej rodziny – widzę to teraz, jako dorosły, ale jako siedmiolatek uważałem wręcz przeciwnie. Powiedziałbym wówczas, że zamyka mnie w pokoju i za cenę mojego szczęścia izoluje mnie od bolączek świata, nie pozwalając mi na choćby najmniejszy kontakt z nimi.
Nasz dom stał nieopodal Malahide Road, ulicy wybrukowanej kamieniem wydobywanym w pobliskiej wsi Rockfield. Moje życie toczyło się na poddaszu, skąd przez łukowe okno widziałem całkiem sporo, od gospodarstw naokoło aż po odległą zatokę, a przy sprzyjającej pogodzie nawet niszczejącą wieżę zamku Artane. Przyglądałem się zgiełkowi otaczającego mnie świata, niczym jedyny widz przedstawienia, zmuszony przez chorobę do bezustannej obecności w teatrze.
Pewnie jesteście ciekawi, co mi właściwie dolegało – to pytanie pozostaje bez odpowiedzi, gdyż nikt nie umiał stwierdzić tego z całą pewnością. Cokolwiek to było, dopadło mnie wkrótce po urodzeniu i wbiło we mnie swe podłe szpony. W najgorsze dni prawdziwym wyczynem było dla mnie przejście na drugą stronę pokoju; po takim wysiłku padałem bez tchu i ledwie przytomny. Zwykła rozmowa pozbawiała mnie tej odrobiny energii, którą dysponowałem;