Up in Smoke. King. Tom 8. T.m. Frazier
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Up in Smoke. King. Tom 8 - T.m. Frazier страница 15
Unosi kącik ust w przepełnionym złem półuśmiechu, pochyla się i opiera rękami o kraty tuż nad swoją głową. Przesuwa po mnie wzrokiem od góry do dołu, a jego oczy się rozszerzają. Wygląda na wygłodniałego. Wściekłego. Zabójczego.
– Och, diablico, naprawdę w to wątpię.
Chociaż dzielą nas kraty, robię krok w tył, by zwiększyć dystans między nami.
– Widziałem strach milion razy i na tysiąc różnych sposobów – mówi. Wyciąga klucz i przekręca go w zamku. Wchodzi do celi.
Cofam się, aż w końcu zatrzymuje mnie ściana.
Smoke podchodzi do mnie i pochyla się nade mną. Jest tak blisko, że nosem niemal dotyka szyi tuż pod moim uchem.
– Nie mów mi, że się nie boisz. Poznaję strach, kiedy go widzę.
Cała drżę, gdy zamyka oczy i głęboko wdycha mój zapach, przesuwając nosem po mojej skórze.
– Kurwa, nawet go na tobie czuję, dzieciaku.
– Nie nazywaj mnie tak – mówię z nienawiścią.
Jego oczy ciemnieją z wściekłości.
– Będę cię nazywał, jak tylko, kurwa, zechcę.
– Na imię mam Frankie – rzucam w nagłym przypływie pewności siebie.
Jest już tak blisko mnie, że przywiera do mnie torsem.
– Wiem, jak się nazywasz. Po prostu mnie to, kurwa, nie obchodzi.
Stoimy nieruchomo, żadne z nas nie chce wykonać pierwszego ruchu. Smoke pierwszy się łamie.
– Twoje oczy naprawdę mają taki kolor – szepcze.
To mnie zaskakuje.
– Co się ze mną stanie? – pytam drżącym szeptem.
Smoke opiera dłonie o ścianę po obu stronach mojej głowy, zamykając mnie w swoistej klatce. Stoję oko w obojętne oko z duchem świątecznych porwań.
– Cokolwiek, kurwa, zechcę – odpowiada z warknięciem.
– Pieprz się – rzucam.
Wybucha cichym śmiechem, który czuję w swojej piersi. Przesuwa ustami po krawędzi mojej twarzy.
– Tylko jeśli poprosisz.
Rozdział 13
Frankie
Jestem sama.
Smoke wyszedł. Zostawił mi materac i kilka butelek wody. W celi nie ma toalety, jedynie metalowy zlew bez bieżącej wody. To jedyny odpływ w tym miejscu, więc używam go, by ulżyć pełnemu pęcherzowi, i kładę się, gdy zapada ciemność.
Jest cholernie zimno. Jestem rozbudzona, ale nie wiem, czy w ogóle spałam, czy nie. Nie pamiętam snu, ale też nie pamiętam, żebym zasnęła. Jak długo już tu jestem? Minuty? Godziny? Dni? Wystarczająco długo, by zrozumieć, jak więźniowie w izolatkach popadają w szaleństwo.
Samotne przebywanie w celi jest niezwykle podobne do chodzenia po torach, kiedy się wie, że lada chwila z naprzeciwka nadjedzie pociąg. Moja skóra aż mrowi z niepokoju. Z poczucia nieznanego.
Kiedy? Kiedy? Kiedy?
W brzuchu burczy mi z głodu, ale to najmniejsze z moich zmartwień.
Co kilka sekund rozlega się gwizd, jakby wiatr hulał w rurach. Dźwięk zaczyna się nisko, po czym staje się coraz głośniejszy, aż w końcu brzmi, jakby sufit nade mną zaraz miał się zapaść. Milknie na kilka sekund, po czym wszystko zaczyna się od nowa.
Żeby zająć czymś myśli, zaczynam liczyć te sekwencje. Pierwsza. Druga. Trzecia. Kiedy jestem przy czwartej, gwizd milknie, a w jego miejsce rozlega się inny. Taki, który nie dobiega z żadnej rury… tylko z dołu.
Udaję, że to nic takiego, dopóki nie słyszę kroków na metalowych schodach. Włosy jeżą mi się na karku, a dłonie zaczynają pocić.
Wraca. Siadam i przyciągam kolana do brody, tworząc barierę, którą tak łatwo będzie pokonać.
Chmury przesuwają się na niebie widocznym przez okno w przeciwległej ścianie, odsłaniając połówkę księżyca, który lśni na tyle mocno, bym przypomniała sobie, że widzę.
Drżący strumień światła latarki skacze po ścianach mojej celi i trafia w moje oczy, momentalnie mnie oślepiając.
Słyszę przekręcany w zamku klucz i skrzypienie uchylanych drzwi.
Tłumiąc krzyk, zaciskam dłonie na materacu.
Wytężam wzrok, wpatrując się w ciemność. Stojący nade mną cień jest wysoki, ale nawet w przybliżeniu nie tak wysoki jak Smoke. Kiedy chmury się rozstępują i światło księżyca zalewa całą celę, lepiej widzę stojącego nade mną mężczyznę.
Ten jest o wiele niższy, chudszy i brudniejszy niż Smoke. Wyjmuje z ust wykałaczkę, którą żuł, ukazując brak jedynki w uzębieniu.
– Witaj, kochanie. Jestem Wes – mówi, krzywo się uśmiechając.
– Smoke cię przysłał? – pytam z wahaniem.
Mężczyzna powoli kręci przecząco głową i przez ułamek sekundy myślę, że jestem uratowana.
„Uratowana” to jednak ostatnie, co można o mnie teraz powiedzieć.
Przesuwa wzrokiem po moim ciele, jakbym zupełnie nic na sobie nie miała. Czuję, jak włosy na karku stają mi dęba.
Siada obok mnie na łóżku. W jednej chwili zrywam się na nogi i rzucam w stronę otwartych drzwi. Obcy wyciąga rękę i chwyta mnie za ramię, po czym szarpnięciem z powrotem ciągnie na materac.
– O nie. Dopiero co się spotkaliśmy. Poznajmy się bliżej. – Mężczyzna uśmiecha się, lecz ja kręcę głową.
– Nie. Puść mnie.
– Dlaczego jesteś taka nieuprzejma? Ja tylko chcę, żebyśmy się zaprzyjaźnili.
Wes przypomina mi węża, który swawolnie okrąża gryzonia, by zaraz wycisnąć z niego życie. Wygląda też jak wąż. Płaskie czoło, paciorkowate, szeroko rozstawione oczy i wąski język, który równie dobrze mógłby być rozdwojony na końcu.
Ten facet nie jest tutaj po to, by mnie ocalić.
Przez głowę przemyka mi zaskakująca myśl. Brzmi idiotycznie nawet dla mnie samej.
Mam nadzieję, że Smoke wkrótce wróci.
– Smoke dobrze cię traktuje? – pyta mężczyzna, po czym zasysa dolną wargę