Nie śpij, tu są węże!. Daniel L. Everett

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Nie śpij, tu są węże! - Daniel L. Everett страница 6

Nie śpij, tu są węże! - Daniel L. Everett

Скачать книгу

dnia zacząłem pracować z Kóhoi rankami, przy stole w pokoju frontowym dużego domu Sheldona. Popołudniami spacerowałem po wiosce, pytając Pirahã o ich język. Kontynuowałem zbieranie informacji za pomocą standardowej językoznawczej metody jednojęzycznej, używanej, gdy brak jest wspólnego języka: wskazując, pytając o słowa w rdzennym języku, następnie zapisując cokolwiek usłyszę, licząc, że jest to prawidłowe wyrażenie. Następnie ćwiczyłem je natychmiast z kolejnym tubylczym rozmówcą.

      Jednym z aspektów języka pirahã, który natychmiast wzbudził moją fascynację, był brak tego, co językoznawcy nazywają „funkcją fatyczną” wypowiedzi – komunikowaniem się w celu podtrzymania społecznych i międzyludzkich więzi, by zauważyć lub „musnąć”, jak niektórzy twierdzą, rozmówcę. Wyrażenia pokroju: cześć, do widzenia, jak się masz?, wybacz, nie ma za co oraz dziękuję, nie wyjawiają żadnych nowych informacji o świecie, raczej podtrzymują wzajemny szacunek i chęć kontaktu. Kultura Pirahã nie wymaga tego typu komunikacji. Zdania w języku pirahã to albo zapytania o informację (pytania), zapewnienia o nowej informacji (deklaracje) lub rozkazy – ogólnie mówiąc. Nie ma w ich języku słów „dziękuję”, „przepraszam” i tak dalej. Przez lata tak się do tego przyzwyczaiłem, że częstokroć zapominałem, jak zadziwiające jest to dla ludzi niewtajemniczonych. Gdy ktokolwiek odwiedzał ze mną Pirahã i pytał, jak wypowiedzieć takie zwroty, patrzył na mnie podejrzliwie, gdy tłumaczyłem, że Pirahã nie praktykują takich form komunikacji.

      Gdy Pirahã dociera do wioski, on lub ona może powiedzieć: „Przybyłem”. Lecz, ogólnie mówiąc, nikt się z tym nie afiszuje. Gdy coś komuś dajesz, czasami rzekną „w porządku” lub „jest OK”, jednakże używają tych zwrotów raczej jako „transakcja przyjęta do wiadomości” niż „dziękuję”. Ekspresja wdzięczności może nastąpić później w postaci odwzajemnionego podarku lub niespodziewanej przysługi, takiej jak pomoc w niesieniu czegoś. To samo tyczy się ludzi, którzy uczynili coś nieprzyzwoitego albo bolesnego. Nie mają słów na „przepraszam”. Czasem powiedzą: „Jestem zły”, choć robią to rzadko. Okazywanie skruchy następuje nie słowami, lecz, tak jak w poprzednim przypadku, poprzez czyny. Nawet w przypadku społeczeństw Zachodu da się zauważyć znaczącą różnicę w intensywności komunikacji fatycznej. Brazylijczycy tłumaczyli mi, gdy uczyłem się portugalskiego, że „Amerykanie mówią »dziękuję« zdecydowanie zbyt często”.

      Podczas drugiego popołudnia w wiosce Pirahã, po długim dniu nauki języka, zrobiłem sobie gorący kubek mocnej, czarnej nescafé i usiadłem na stromym brzegu, by móc chwilę wpatrywać się w Maici. Kilku plemiennych wybrało się z Donem łowić ryby, więc panowała cisza większa niż zazwyczaj. Było to około 5:45 po południu, najpiękniejsza pora dnia, gdy słońce świeci na pomarańczowo, a ciemny zarys rzeki mocno kontrastuje z rdzawym kolorem nieba i bujną zielenią dżungli. Gdy tak siedziałem, spokojnie popijając kawę i wpatrując się w rzekę, zaskoczył mnie widok dwóch małych morświnów wyskakujących nierówno ponad powierzchnię wody. Nie miałem pojęcia o istnieniu słodkowodnych morświnów. Niemal natychmiast zza zakola wyłoniły się dwa kanu Pirahã z wioślarzami machającymi co sił w pogoni za morświnami, które starali się dotknąć wiosłem. Była to gra w berka, morświniego berka.

      Najwidoczniej zwierzętom tym także się to podobało, ponieważ nieustannie podpływały, pozostając nieosiągalne dla mężczyzn w łódkach. Zabawa ciągnęła się przez pół godziny, aż nastanie ciemności zakończyło pogoń. Pirahã w kanu i na brzegach rzeki (do tego czasu zebrał się spory ich tłum) śmiali się histerycznie. Gdy tylko przestali gonić morświny, te zniknęły. (Przez wszystkie lata, gdy oglądałem ten pojedynek ssaków, żaden morświn nigdy nie został „berkiem”).

      Myślałem o tym, w jakim miejscu się znajduję, o przywileju obcowania z tym jakże wspaniałym światem Pirahã i natury. Już przez te dwa pierwsze dni zdążyłem doświadczyć całej miriady nowości, takich jak piskliwy, metaliczny dźwięk tukanów i chrapliwe popłakiwanie papug ara. Wdychałem wonie drzew i roślin, których nigdy dotąd nie widziałem.

      W kolejnych dniach spędzonych wśród Pirahã, między okresami poświęconymi badaniu języka, przyglądałem się ich codziennym zajęciom. Pirahã zaczynają swój dzień wcześnie, zazwyczaj koło piątej, choć nie wiadomo, czy nie lepiej powiedzieć, że jak na ludzi śpiących bardzo mało w ogóle go zaczynają czy też po prostu nigdy nie kończą. W każdym razie najczęściej budziły mnie kobiece rozmowy dobiegające z licznych szałasów. Zaczynały one swoje głośne monologi, mówiąc właściwie do nikogo o planach na dziś. Jedna kobieta ogłaszała, że ten i ten będą szli polować i łowić, potem zaznaczała, jaki rodzaj mięsa chciałaby dostać. Inne wtórowały jej z reszty chat lub wykrzykiwały swoje własne kulinarne preferencje.

      Wraz z początkiem dnia najbardziej popularnym zajęciem wśród mężczyzn stawało się rybołówstwo. Większość z nich wstaje przed brzaskiem, by zdążyć do ulubionych łowisk, odległych o kilka godzin drogi w dół lub górę rzeki. Jeśli wyprawa po ryby ma trwać cały dzień, mężczyźni zabierają ze sobą rodzinę, jednak zazwyczaj idą samotnie lub z jednym albo dwoma przyjaciółmi. Kiedy z wody wycofującej się rzeki uformuje się stawik, okupywać go będzie kilkoro ludzi, ponieważ w takich miejscach znajduje się mnóstwo ryb bez drogi ucieczki. Łowi się głównie za pomocą łuku i strzał, ale używane są także lina i haczyk, jeśli udało się je dostać w drodze wymiany. Mężczyźni odpływają w dal, śmiejąc się głośno i wyzywając innych na wyścigi kanu. Zawsze przynajmniej jeden z nich zostaje pilnować wioski.

      Po odejściu mężczyzn kobiety i dzieci idą szukać i zbierać maniok – nazywany także cassavą, bulwą życia – w znanych im w dżungli miejscach. To ciężka praca na wiele godzin, wymagająca dużej dozy wytrzymałości, jednak kobiety (tak jak ich mężowie) kierują się do dżungli żartując i śmiejąc się. Zazwyczaj wracają późnym popołudniem. Jeśli mężczyźni jeszcze nie wrócili, kobiety zbierają drewno na opał w oczekiwaniu na gotowanie ryb, które ich mężowie powinni złapać.

      Ta początkowa wizyta u Pirahã skończyła się zaledwie po paru dniach. W grudniu 1977 brazylijski rząd nakazał wszystkim misjonarzom opuścić rezerwaty Indian. Musieliśmy się zbierać. I tak nie miałem zamiaru zostawać za długo, tylko tyle, by poznać, jacy byli Pirahã i ich język. Pierwsze dziesięć dni co nieco mnie o nich nauczyło.

      Przymus opuszczenia wioski w takich okolicznościach sprawił, że zacząłem zastanawiać się, czy będę mógł jeszcze do niej wrócić. Letni Instytut Lingwistyczny (SIL), agencja misjonarska, z którą pracowałem w Brazylii, również nie był zadowolony z takiego obrotu spraw i chciał znaleźć drogę obejścia rządowych zakazów wobec misjonarzy. SIL poprosił mnie więc o zapisanie się do lingwistycznego programu dla absolwentów na Uniwersytecie Stanowym Campinas (UNICAMP) w stanie São Paulo, w Brazylii. Była nadzieja, że UNICAMP będzie w stanie zapewnić mi pozwolenie na wizytę u Pirahã na dłuższy okres, mimo ogólnego zakazu dla misjonarzy. I chociaż poszedłem tam głównie w celu zapewnienia sobie zgody na powrót do wioski Pirahã, UNICAMP zaoferował mi najlepsze akademickie i intelektualne otoczenie, z jakimi kiedykolwiek miałem do czynienia.

      Moja praca w UNICAMP przyniosła owoce, na które SIL miał nadzieję. Prezydent Narodowej Brazylijskiej Fundacji ds. Indian (FUNAI), generał Ismarth de Araujo Oliveira, zezwolił mi na powrót do Pirahã z moją rodziną, na sześciomiesięczny pobyt w celu zebrania materiału na moją pracę magisterską w UNICAMP-ie. Moja żona Keren, nasza najstarsza córka Shannon, mająca wtedy siedem lat, córka Kris, czterolatka, nasz syn Caleb, mający rok, i ja opuściliśmy São Paulo autokarem do Pôrto Velho w grudniu, na naszą pierwszą rodzinną wizytę u Pirahã. Dotarcie do Pôrto Velho zajęło nam trzy dni. Stacjonowała tam grupa misjonarzy z SIL, którzy mieli

Скачать книгу