Dzika rzecz. Rafał Księżyk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dzika rzecz - Rafał Księżyk страница 6
Pomieszczenie znajdowało się terenie należącym do protestanckiego kościoła Odkupiciela, Erlöserkirche, stojącego na Nöldnerstrasse 43 w dzielnicy Rummelsburg, nieopodal muru. Sam kościół z czerwonej cegły wciąż nosił ślady wojennych zniszczeń, ale na plebanii toczyła się prężna, choć nieoficjalna aktywność. Swój przyczółek miały tu wschodnioniemieckie grupy dysydenckie, w tym również punkowcy. Gdy kończyły się lekcje religii, największa z sal katechetycznych, o rozmiarach niedużej sali gimnastycznej, zmieniała się w klub o nazwie Alösa. W gruncie rzeczy to miejsce zdecydowanie bardziej przypominało świetlicę niż punkowy lokal. Tam właśnie zawisły rewolucyjne sztrajfy Praffdaty.
Warszawska ekipa przybyła do Berlina dzień przed występem, liczyła dziewięć osób. Guła, jego ówczesna dziewczyna Joanna, a dziś żona, Katarzyna Sobczyk, Sylwian, Dudi, Czuraj, Jakubek, Krzysztof Ostas i Piotr Bikont. Dołączył Tycu, który dojechał na własną rękę.
Guła: – Dostaliśmy adres, gdzie mamy nocować pierwszego dnia. To były bloki, wieżowce niedaleko Alexanderplatz. Przyszliśmy, dzwonimy. Wpuścili nas, ale gość mówi, że trochę mu głupio, nie wie, co zrobić, bo mają nerwowy moment. Wiedzieli, że przyjeżdżamy, czekali, ale właśnie dziś dostali zgodę na opuszczenie NRD i wyjazd do RFN. Rano ma ich już tu nie być. W domu zamęt: ciotki, babki, koleżanki i koledzy dzieciaków; żegnają się, pakują. Pozwolił nam zostawić rzeczy i powiedział, żebyśmy wrócili w nocy, przespać się, a teraz gdzieś sobie poszli. Fajnie się zachował. Tak zrobiliśmy, a jak się rano obudziliśmy, gościa i jego rodziny już nie było.
Performanse Praffdaty łączyły w sobie zgiełk punkowego koncertu, totalną kolektywną improwizację, quasi-plemienny obrzęd i działania plastyczne w czasie rzeczywistym. Rozwijały się w kierunku ogólnego wyzwalającego zamętu, który znosił granice między występującymi a publicznością. Podobnie było w NRD, z jedną zasadniczą różnicą… Gdy na ścianach Alösy zawisły już rewolucyjne wypisy, zaczęli ustawiać na scenie, przed ludźmi, mur z kartonowych pudeł. Tak jak w sercu Berlina: dwa rzędy ścian, a między nimi przestrzeń z wieżą strażniczą. Muzycy byli oddzieleni murem od widowni, a od jej strony pojawiły się dziewczyny, Kaśka i Joanna, z farbami i pędzlami.
– Malowałyśmy, co nam przyszło do głowy – opowiada Sobczyk. – Totalna improwizacja. A za murem chłopaki grali. Ściana duża, parę metrów, było co malować. Świetne farby mieli w NRD. Zachwyciły mnie intensywnością kolorów.
Do tego w tle, na ścianie klubu, wyświetlane były slajdy z kadrami z historii muru. A muzyka?
Sylwian: – Ja przyjechałem z trąbką, Czuraj też miał swoją. Na granicy mówiliśmy, że na pogrzeb babci jedziemy. Jakubek miał gitarę. Reszta grała na bębnach, gwizdkach. Akustycznie, bez planu. W pewnym momencie skończyła mi się koncepcja, co dalej. Złapałem część muru, popchnąłem i wjechałem nim w ludzi, którzy siedzieli z przodu. A oni przerażeni. Nikt się nie ruszył. Enerdowcy spięci byli strasznie. Już przed koncertem widzieliśmy, że są zastraszeni, zahukani, przemknąć szybko, schować się. W Polsce, jak była taka akcja, jakiś happening, ludzie zaraz się włączali. Zazwyczaj wyglądało to tak, że najpierw budujemy dekorację, a potem ją rozpierdalamy wspólnie z publicznością. I zawsze to się sprawdzało, latały kartony. Zawsze była interakcja, a tam oni siedzieli na krzesełkach do końca. Siedzieli i patrzyli, a potem bili brawo. Trochę nas zatkało.
Sobczyk: – Parę lat temu byłam na Krymie, jakiś rok przed rosyjską aneksją, grałam koncert z krakowską kapelą Translola. Przypomniał mi się wtedy Berlin: ludzie byli tam tak samo spięci i tak samo zahukani. Czuć było od nich taką energię strachu.
Piotr Bikont miał rejestrować koncert kamerą wideo, w pewnym jednak momencie trafił w niego lecący karton i urządzenie się wyłączyło. Nagrany został tylko początek i koniec imprezy.
– Tuż po koncercie wszyscy się od nas odwrócili, nikt nie podchodził – mówi Guła. – Szybko się rozeszli. Teraz myślę, że po prostu się wystraszyli; pewnie były wśród nich jakieś wtyki. Nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić, bo spać mieliśmy w tym samym mieszkaniu, a gość już wyjechał. Miała przyjść po nas jakaś dziewczyna. Koncert skończył się wcześnie, koło dwudziestej, i czekaliśmy chyba do drugiej. Dziewczyna nie przyszła, więc poszliśmy przespać się w parku. Dobrze, że lato było. Następnego dnia wszyscy ruszyli zwiedzać Berlin Zachodni – wszyscy oprócz mnie, bo miałem paszport tylko na demoludy. Chodzili wzdłuż muru po zachodniej stronie, a ja równolegle po wschodniej; w pewnym miejscu, na wysokości Bramy Brandenburskiej, sfilmowali mnie z platformy widokowej. Robiłem pajacyka, żeby mnie było widać, bo to daleko, zaraz jakiś trabant podjechał zobaczyć, co wyrabiam. A potem wróciliśmy do Polski. Dziwne to było, że nikt się nami nie zainteresował.
Trzy miesiące później dwaj spośród berlińskich załogantów, którzy zaprosili Praffdatę, wraz z rodzinami wylądowali w Polsce w roli uchodźców. Był wrzesień 1989, mur wciąż jeszcze stał, ale system w NRD zaczął się chwiać. Mieszkańcy wschodnich Niemiec podejmowali decyzje o ucieczce – wyjeżdżali legalnie do stolic bratnich krajów: Warszawy, Budapesztu i Pragi, by tam, już nielegalnie, zgłaszać się do ambasad RFN z prośbą o azyl. Do Polski trafiło wówczas sześć tysięcy obywateli Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Część z nich koczowała w ambasadzie RFN na Saskiej Kępie, innych lokowano w ośrodkach wypoczynkowych pod Warszawą. Na początku października w wyniku uzgodnień rządu Tadeusza Mazowieckiego z przedstawicielami obu rządów niemieckich z Dworca Wschodniego w Warszawie wyruszyły eksterytorialne pociągi, które przewiozły dwa tysiące uchodźców do Niemiec Zachodnich. Reszta już po upadku muru, w listopadzie, jechała do RFN przez Szwecję. Zapomniany to dziś, a ciekawy epizod.
Czesi pamiętają go lepiej. Sugestywne sceny z enerdowskiego exodusu do Pragi otwierają Siostrę Jáchyma Topola, bodaj najlepszą powieść o transformacji w Europie Wschodniej. A sam Topol to również uczestnik „dzikiej rzeczy” na froncie czeskim – brat Filipa Topola, wokalisty i tekściarza legendarnej punkowo-poetycko-knajpianej formacji Psí Vojáci, poeta z kręgu alternatywnego pisma „Revolver Revue” (w połowie lat dziewięćdziesiątych doczekało się w Polsce antologii opublikowanej jako wydanie specjalne „brulionu”).
[…] zostawiali na ulicach Małej Strany zbyt ciężkie torby, walizki, koce, którymi opatulali się w nocy, kiedy ambasada była przepełniona, nadmuchiwane poduszki, butle z gazem ze swoich trabantów, zostawiali tam mnóstwo rzeczy, których na Zachodzie nie będą potrzebować… na ulicy leżały zapomniane i porzucone zabawki, miś z ukręconą głową i celuloidowe kaczuszki wyrzucone z komunistycznego stawu NRD na kamienny bruk Pragi, zgubione w chaosie i pośpiechu, na pewno zastąpiła je już ta kurwa Barbie z najbardziej jedwabistymi włosami na świecie… widziałem patelnię i szkolny tornister, plac, z którego prowadziła droga do ambasady, pełen był niemieckich samochodów, trabant z pierzyną na dachu leżał przewrócony na bok…
Jakiż to kontrast ze sztywnym zachowaniem praffdatowej publiczności z kościoła Odkupiciela!
W marcu 2018 roku Praffdata powróciła do Berlina w roli gości Akademie der Künste na wernisażu wystawy Notes from the Underground, przygotowanej przez Muzeum Sztuki