Dzika rzecz. Rafał Księżyk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dzika rzecz - Rafał Księżyk страница 8
Możemy zmienić nasz dom,
By było nam jak w niebie.
Jak na przebój z roku 1989 zakrawa to na kpinę. Aczkolwiek wers „to wszystko jest utopią” doskonale podsumowuje zagraniczne hity, które okupowały wtedy szczyt Listy przebojów Programu Trzeciego, bezkonkurencyjnie najważniejszego wówczas muzycznego notowania w kraju, układanego na podstawie nie sprzedaży, ale głosów oddawanych przez słuchaczy. Panowało tam ciepełko i odrobina pastelowej egzotyki w postaci megahitów Orinoco Flow Enyi i Twist In My Sobriety Tanity Tikaram oraz nieznośnie sztuczne nadęcie pudel metalu, jak ktoś celnie podsumował prezencję gwiazd w rodzaju Def Leppard czy Bon Jovi. Mała stabilizacja przykryta piękną kołderką, a jak już nawet marzenie, to zatopione w kiczu.
I raptem w zestawieniu harcerskiego „Independent” pojawił się wyzywający dekadenckim wdziękiem, zgrzytliwy i swingujący zarazem numer Ekscentrycy. Musiał się wybijać, skoro usłyszawszy go kilka razy w radiu, zapamiętałem do dziś.
Twardzi jak rzeźbione drzewo,
Lżejsi niż łabędzie puchy,
Z jakąś pasją obłąkańczą
Wykonują wspólne ruchy.
Idą razem w prawo, w lewo.
Papierosy z ust wyjęli,
Równocześnie się potknęli,
Przewrócili, wstali, tańczą.
Brzmi najnowszy fokstrot lonah.
Murzyn w śmiech, a jazzband ryczy.
Ekscentrycy, ekscentrycy.
Ten tekst to oczywiście pochodzący z zarania epoki jazzu wiersz Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Doskonale pasował tak do zaczepnego wizerunku zespołu Los Loveros, jak i do ducha nowej epoki. „Ekscentrycy to my” – w finale dorzucał od siebie Wiśnia. I to wystarczyło, by nadać piosence pieczęć manifestu.
Kajtek: – W wieku szesnastu lat pod wpływem młodzieńczych chceń zapragnąłem zostać gitarzystą. Zacząłem od punka, był najbliższy, na wyciągnięcie ręki. Parę prostych chwytów i gotowe. Na parafii mieszkał Kucharz, perkusista Zwłok. Coś poszło nie tak i odszedł z bandu. Po krótkim czasie założył nowy zespół i młodym gniewnym z podwórka zaproponował współpracę, a mi wymianę roli. Tak powstał Sedes; ja przez zrządzenie losu zostałem bębniarzem, Kucharz gitarzystą. Potem odszedł, a jego miejsce zajął Sławek Celej. Po roku wspólnego grania stwierdziliśmy, że czegoś nam brakuje. Rozwijałem się, on też. Do ogarnięcia było wiele nowych rozwiązań, punk rock był łatwy do przewidzenia. Decyzja była szybka, tworzymy nowy band – Program III. Skończyło się proste granie, zaczęliśmy kombinować. Nowa fala. Zabrakło jednak odrobiny szaleństwa. Poznałem w tym czasie Zbyszka „Karasia” Harasimowicza, zaproponował mi granie w Creation Jungle. Dzięki niemu spotkałem Zbyszka Sawickiego. To była ekipa nieszablonowych gości. Poszerzyłem muzyczne środowisko, zacząłem słuchać bardziej rozbudowanych układów. Blues, jazz, free jazz i – o Boże – wywołujące gęsią skórkę The Birthday Party. I to wszystko zmieszałem w jednym kotle. Reguły stanęły na głowie. Owszem Dead Kennedys czy Buzzcocks zostały częścią mojej muzycznej tożsamości, ale wciągnęła mnie radość improwizacji. Dojrzewałem.
Los Loveros śmiało mogli o sobie powiedzieć „ekscentrycy”, co nie stało w sprzeczności z tym, że mieścili się w innym trendzie epoki. Ów trend najkrócej można określić słowem „mroki”. Wymowna jest pierwsza scena artykułu o Los Loveros, który ukazał się w 1990 roku w „Magazynie Muzycznym” – to jeden z dwóch tekstów napisanych o zespole za życia wszystkich jego członków. Drugi ukazał się w „Non Stopie”. Nie było wówczas więcej pism muzycznych, można więc powiedzieć, że mówili o nich wszyscy, i to z entuzjazmem.
Maksymilian Biedrzycki pisał tak:
Słuchając muzyki z walkmana, wszedłem do ciemnej klatki. Długo szukałem kontaktu, macając ściany na całej długości. W zupełnej pustce dookoła muzyka osaczyła mnie ze zdwojoną siłą. Powoli wpadałem w panikę, poddając się narastającemu uczuciu lęku… W końcu ktoś na górze zapalił światło, a ja zdałem sobie sprawę, że przez chwilę przebywałem w zupełnie innym świecie.
„Mroki” weszły na postpunkową scenę wraz z Joy Division, które pod koniec lat osiemdziesiątych wciąż było zespołem kultowym. Emanowały z najmodniejszych anglosaskich nisz: goth rocka i dream popu. Szczególnie odcisnęły się na muzyce całej plejady „zimnofalowych” zespołów polskiego undergroundu, w tym na ulubieńcach Jarocina Variété i 1984. Mroczna muzyka była idealną ścieżką dźwiękową dla podróży do wnętrza, częstej ucieczki w realiach schyłkowego PRL-u. Około 1989 roku „mroki” święciły prawdziwe triumfy. Wtedy ukazał się album Disintegration, który przyniósł The Cure status gwiazdy pop i skłonił setki młodych Polaków do zrobienia sobie fryzury na Roberta Smitha. We wspomnianym „Magazynie Muzycznym” pojawiła się comiesięczna rubryka Mroczni niezależni, opisująca brytyjską scenę, od Alien Sex Fiend po podopiecznych wytwórni 4AD. W Polsce gwiazdą „mrocznych klimatów” była grupa Closterkeller ze stylową Anją Orthodox, a największą wyrocznią ich fanów – trójkowe audycje Tomasza Beksińskiego, który wszedł w te „klimaty” tak głęboko, że już nie wrócił.
„Mroki” niejedno miały imię i jeśli główny nurt wytyczały tu w gruncie rzeczy popowe, romantyczne piosenki The Cure i Closterkeller, to gwiazdami nurtu podskórnego, który rozdrapywał traumy, byli The Birthday Party i ich lider Nick Cave, rozwijający już wtedy karierę solową, oraz Swans. Czy mógł być większy komplement dla Los Loveros niż pogłoska, że Cave, zachwycony wrocławskimi muzykami, chciał ich ściągnąć na wspólne nagrania do Londynu? W sumie jeśli grali już ze Swans, wydawało się to całkiem prawdopodobne. Kajtek wprawdzie dementuje legendę o współpracy z Cave’em, jako całkiem realny jawił się natomiast plan wspólnej europejskiej trasy z brytyjskim No Corridor. Los Loveros rozmawiali z Polskim Stowarzyszeniem Jazzowym, którego menedżment był zaprawiony w eksportowaniu artystów na Zachód, i wystąpili o wizy do Wielkiej Brytanii. Nic z tego nie wyszło. Podobnie jak z planów nagrania dwóch płyt, studyjnej i koncertowej, a także maxi-singla z muzyką filmową – wszak maxi-singiel był hołubionym nośnikiem nowej fali. Ale Los Loveros odbyli swoją wielką podróż. Na miarę tamtego miejsca i czasów aktem brawury był już pierwszy etap ich podboju świata, gdy przenieśli się z Wrocławia do Warszawy. Wyjechali we czwórkę – Kajtek, Karaś, Sawicki, Wiśnia. Nagle, bez przygotowania. Trudno nie dopatrzeć się w tym inspiracji historią The Birthday Party, którzy z Australii uciekli do Londynu.
Kajtek: – Wyjazd do Warszawy to był najbardziej idiotyczny pomysł, jaki mógł nam przyjść do głowy. Decyzja zapadła wśród oparów różnych środków. Sawicki i Wiśniewski byli głównymi inicjatorami, ja szedłem za zespołem. Przeprowadzka była zupełnie nieprzygotowana, nic nie było zabezpieczone. Nieźle się zaczęło – zabraliśmy do pociągu cały sprzęt, paczki, bębny, a nie kupiliśmy biletów. Konduktorowi obiecaliśmy złote góry, żeby tylko dał nam oddzielny przedział. W każdym składzie pociągu dłuższej relacji był taki przedział, dla matek z dziećmi czy osób, które zasłabną. Tam nas zapakował. Sprzętu było sporo, tak więc całą podróż spędziłem pod sufitem, na półce na bagaże. Konduktor był potem wściekły, bo dostał jednego dolara. Jak wysiedliśmy, okazało