Nienawiść sp. z o.o.. Matt Taibbi

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Nienawiść sp. z o.o. - Matt Taibbi страница 9

Автор:
Серия:
Издательство:
Nienawiść sp. z o.o. - Matt  Taibbi Amerykańska

Скачать книгу

konkursów piękności. Trump był niczym demon z piekła rodem, dopust za wszystkie nasze reporterskie grzechy.

      Zupełnie jakby ktoś wpuścił standupera-psychopatę na finał konkursu Miss Universe, a ten jako ilustrację muzyczną wykonał Stairway to Heaven, pierdząc w mikrofon. Trump lał na „wnikliwość”, a całą kampanię spędził na wykpiwaniu naszych lipnych standardów „prezydenckości”.

      Dopóki sądziliśmy, że nie ma szans na zwycięstwo, większość ludzi prasy świetnie się tym bawiła, wręcz pochlebiało nam to. Niesieni pęczniejącymi widowniami i klikami, radośnie opisywaliśmy wszystkie wybryki Trumpa. Bardzo niewielu wśród nas zorientowało się, że sami się z siebie śmiejemy, że Trump zdobywał kolejne głosy właśnie dzięki grze w kontrze do naszego pseudokonkursu piękności.

      Gdy tylko jednak stało się jasne, że Trump zdobędzie nominację, zaczęły się pojawiać nowego rodzaju krytyczne oceny mediów. Tym razem jak z filmu Kiedy dzwoni nieznajomy, bo atakowali swoi, ludzie spośród nas.

      Arcykapłani banalnego myślenia pokroju Nicholasa Kristofa z „New York Timesa” zaczęli w pierwszych miesiącach 2016 roku publikować artykuły o tytułach typu: Mój udział w hańbie. Media pomogły wykreować Trumpa. Kristof poświęcił parę słów na opis impulsów komercyjnych w naszej branży, przyznał, że Trump dał nam złotą żyłę ratingów. Koniec końców jednak jego najważniejszą konkluzją było:

      Nie mówię, że nie trzeba było raportować wariactw Trumpa, powinniśmy byli jednak agresywnie opatrywać je kontekstem w postaci weryfikacji faktów i rzetelnej analizy propozycji politycznych.

      Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy ukazał się szeroko dyskutowany felieton Kristofa, Obama wygłosił w Syracuse przemówienie na cześć Robin Toner, pierwszej kobiety, która zdobyła stanowisko korespondentki krajowej w „Timesie”. Choć nie wymienił w nim Trumpa z nazwiska, ewidentnie to o nim mówił, podobnie jak i o roli mediów w jego sukcesie.

      Było jasne, że w głębi duszy ten temat wzbudza w Obamie silne uczucia. Trudno się temu dziwić, zważywszy na rolę Trumpa w nakręcaniu brutalnej kampanii wokół miejsca jego urodzenia. Trump jako jeden z nielicznych potrafił sprawić, że Obama wychodził z siebie.

      Podobnie jak Kristof Obama poruszył kwestię zysku jako motywu. Jednak w ocenie problemów strukturalnych dręczących media był od Kristofa znacznie wnikliwszy – zasadniczo stwierdził, że to nasza rozmyślna, gnana chciwością tolerancja dla głupoty i bezmyślnych wojenek wepchnęła nas w te mroczne czasy. Osobiście byłem wręcz zaskoczony, że nie zaczął od diatryby przeciwko waszyngtońskim reporterom, tak głupim, że wystarczy zamieścić recepturę produkcji piwa na stronie Białego Domu, żeby nazywali człowieka „swoim chłopem”.

      Obama poprzestał jednak na wypominaniu nam, że przedkładamy zyski nad istotne treści.

      – Wybór pomiędzy tym, co może odbić się na bilansie rocznym, a tym, co szkodzi nam jako społeczeństwu, nie jest błahy – stwierdził karcąco.

      Ostatecznie w swojej krytyce stanął mniej więcej tam, gdzie Kristof.

      – Dobrze wykonać zadanie nie znaczy tylko podstawić komuś mikrofon. Należy drążyć, zadawać pytania, kopać głębiej, żądać więcej – powiedział.

      Część komentatorów politycznych odrzucała tezę, jakoby winę za Trumpa ponosiły media. Jakoś mniej więcej w tym czasie „Guardian” dokonał nawet „weryfikacji faktów” w tej mglistej kwestii (jak „weryfikuje się fakty” w przypadku hipotezy?). Redakcja gazety doszła do wniosku, że istnieją „powody do wątpliwości”, jeśli chodzi o naszą odpowiedzialność za zaistnienie Donalda Trumpa jako zjawiska, zauważając między innymi, że głosujący na niego wyborcy i tak nie zwracają uwagi na to, czy my weryfikujemy jego stwierdzenia, czy nie.

      Jednak już latem 2016 roku w naszych szeregach uznano za aksjomat, że to „media” stworzyły Trumpa. Hasłem dnia stała się reforma. Pouczające było obserwowanie, jak szybko moi koledzy porzucali niegdyś tak lubiany wytrych „sympatyczności”, kiedy zaczęło wyglądać na to, że stanie się on jednym z czynników w coraz bardziej niechlubnej kampanii – mimo tego, że praktycznie każdy sondaż wskazywał, iż Trump budzi znacznie większą antypatię niż jego rywalka demokratka.

      Co typowe, nikt nie miał wyrzutów sumienia z powodu tego, że przez pokolenie kładliśmy nadmierny nacisk na kryterium sympatyczności, pomagając po drodze utrącić kandydatury smęcących mózgowców, takich jak Mike Dukakis, Al Gore, John Kerry czy nawet Mitt Romney (wśród naszych słów wyrażających potępienie znalazł się też wyraz „akademicki” na określenie kandydata zbyt skupionego na polityce).

      Zamiast tego uznano, że tylko w tej jednej kampanii problemem była „sympatyczność”, ponieważ (wybierzcie, co wam pasuje): tak naprawdę nie chodziło o Hillary albo dowodziłoby to seksizmu, czy wreszcie my, reporterzy, mylnie braliśmy poświęcenie, powagę i pracoholizm za oznaki braku charyzmy. Ludzie przecież tak naprawdę lubili Hillary, a jeśli nie, to byli w błędzie bądź też wina spadała na nas, bo relacjonowaliśmy takie ich nastawienie – czy co tam jeszcze.

      „Jak bardzo wyborcy muszą lubić swoich polityków?” – dumano na łamach „Time’a”, tego samego tygodnika, który umieścił wielkie czarno-białe zdjęcie Hillary nad nagłówkiem Ukochana znienawidzona (zaznacz swoją opcję) w roku 2006, kiedy to tego typu analiz nie uważano jeszcze za objaw głupoty grożącej światu zagładą.

      W roku 2012 w „Atlanticu” podbudowywano kult sympatyczności w długim artykule tłumaczącym dominację Obamy nad Romneyem frazą: „W każdym przypadku [od roku 1984] kandydat uważany za sympatyczniejszego wygrywał wybory”. W roku 2016 ten sam magazyn skreślał kryterium sympatyczności jako moralnie złe, twierdząc, że powinniśmy pragnąć nie kandydata na naszym poziomie, lecz „wiarygodnie wyrastającego ponad nas”.

      Poza takimi zmianami reporterzy obsługujący kampanię zaczęli odzywać się nieco wstydliwie, jakby wzięli do siebie społeczne niezadowolenie. W rozmowach pojawił się temat zmiany całego podejścia do Trumpa, i do niej też wkrótce przystąpiliśmy.

      Według nowego wzoru zamiast Miliona godzin o Trumpie serwowaliśmy Milion godzin o (złym!) Trumpie. To nowe, jakże wygodnie dla naszych przedstawicieli handlowych, podejście skupiało się wokół koncepcji, zgodnie z którą nie tyle nie powinniśmy zmniejszać ilości materiałów dotyczących Trumpomanii, ile raczej, jeśli już, dawać ich więcej, bo teraz ciążyła na nas większa „odpowiedzialność” za to, by go „punktować”.

      W ciągu następnych lat mieliśmy się wiele nasłuchać o „odpowiedzialności” od tych samych ludzi, którzy wciąż co cztery lata (a czasami nawet poza okresem kampanii) przypominają nam, że Mike Dukakis to frajer wszech czasów, bo raz zgodził się na sesję zdjęciową w czołgu.

      Latem 2016 roku w programowym wstępniaku w „New York Timesie” pisarz Jim Rutenberg wywodził, że my, dziennikarze, mamy obywatelski obowiązek obrony kraju przed zagrożeniem na historyczną skalę, jakie stanowił Trump.

      Ponieważ Trump to demagog odwołujący się do „najgorszych skłonności rasistowskich i nacjonalistycznych w naszym kraju”, należało „posłać do kosza podręcznik, na którym bazowało dziennikarstwo amerykańskie przez większą część minionego półwiecza” i „wziąć się [do Trumpa] w taki sposób, w jaki nie braliście się w waszej karierze zawodowej

Скачать книгу