Czarne ziarno. Marta Zaborowska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Czarne ziarno - Marta Zaborowska страница 5

Czarne ziarno - Marta Zaborowska

Скачать книгу

To, co dzieliło córkę i ojca, nie zniknęło. Żal, że dwadzieścia dwa lata temu odszedł z ich życia, nie wygasł.

      – Mamo? – usłyszała, kiedy już jej się zdawało, że zapada w sen i pod powiekami widzi piętrzące się na kolanach Emilii motki z włóczką i połyskujące w świetle lampki szalejące druty.

      Sylwia pochylała się nad jej głową.

      – Duszno mi.

      – Znowu?

      Przytrzymała ręką zsuwający się z włosów ręcznik i wygramoliła się z ciepłego łóżka. Podeszła do stojącego pod oknem biurka i sięgnęła do szuflady. Namacała palcami inhalator.

      – Czy to kiedyś minie? – spytała rozespanym głosem Sylwia.

      – Marne szanse. Musisz pamiętać, żeby mieć go cały czas przy sobie. Nie zdążę ci go dowieźć do szkoły, jeśli zapomnisz.

      – Nie zapomnę. – Sylwia wzięła głęboki wdech z inhalatora.

      Trzeba było przykręcić kaloryfer i uchylić na chwilę okno. Julia otworzyła jedno skrzydło, wpuszczając do pokoju rześkie nocne powietrze. Ulica była pusta, latarnie oświetlały asfalt i rozpuszczające się na brzegach chodników zwały starego śniegu. W oknach domów było ciemno, miasto spało, szykując się do kolejnego dnia.

      Jeszcze trzy lata temu marzyła o tym, by znów tu być i ponownie włączyć się w krwiobieg Warszawy, w jej szum i jazgot. Uciec z podmiejskiej dziury, gdzie los rzucił ją na dłużej, niżby tego chciała. Próbowała ułożyć sobie tam życie i przy okazji zostać gliną stulecia. Część planu się powiodła. Podkomisarz Julia Krawiec błyszczała w małomiasteczkowym komisariacie, a ręka niemal drętwiała jej od uścisków i gratulacji. Matka Julia Krawiec robiła wszystko, by jej córka przywykła do nowego miejsca i zapomniała o krzykach i awanturach, jakie robił jej ojciec, kiedy jeszcze mieszkali razem. To też przyszło dość łatwo. Kobieta Julia Krawiec nauczyła się natomiast kochać na nowo, ale ta historia nie zakończyła się happy endem.

      – Już. – Sylwia rzuciła w ręce matki inhalator i ponownie wsunęła się pod kołdrę. – Zamknij okno, nie można stać na wietrze z mokrą głową. Spać z mokrymi włosami też jest niezdrowo.

      Julia przekręciła klamkę w oknie. Dopiero teraz poczuła chłód na ramionach. Narzuciła na nie sweter i po cichu wymknęła się z pokoju. Sen odpłynął.

      Zamknęła za sobą drzwi do drugiego pokoju i z kartonu opisanego „łazienka” wyjęła suszarkę. Przysunęła bujany fotel bliżej kontaktu i włożyła wtyczkę do gniazdka. Ciepłe powietrze owiało jej twarz. Niewyciszony na noc sygnał w komórce dał znać, że przyszedł esemes. Spojrzała na wyświetlacz telefonu. „Co u Ciebie? Kawa w piątek po robocie? Adam”. Uśmiechnęła się na myśl o człowieku, który chyba jako jedyny na komisariacie miał o niej dobre zdanie, i to wcale nie dlatego, że świeciły mu się oczy za każdym razem, gdy tylko znajdowała się w pobliżu. Lubili ze sobą rozmawiać, a tematów im nigdy nie brakowało. Jeśli nawet nie byli z tej samej gliny, to z podobnej. Na tyle, że z czasem zaczęło się między nimi tlić coś, czego Julia wolała jeszcze nie nazywać po imieniu. Psychiczna blokada przed kolejnym związkiem była jak mury obronne średniowiecznego miasta. Tylko co pewien czas wysuwała zza nich wąską kładkę, po której Adam mógł bezpiecznie przejść na drugą stronę fosy i znaleźć się w jej świecie.

      Kiedy po raz ostatni zamknęła za sobą drzwi komendy, była pewna, że tym samym skończy się jej znajomość z Adamem Górnym. Wiedziała, że biurowe romanse trwają tak długo, jak długo kochankowie spotykają się w windzie czy na służbowym korytarzu. Ona o dalszy kontakt nie zabiegała i była pewna, że Górny też sobie odpuści. A jednak odezwał się. Na razie postanowiła nie odpisywać. Wysuszyła do końca włosy i wróciła do wygrzanego przez Sylwię łóżka.

      Rozdział II

      Bar Prasowy w godzinach porannych był niemal pusty. Przy stolikach z widokiem na Marszałkowską siedziało zaledwie kilka osób sączących wczesną kawę i wpatrujących się w sunące po szynach tramwaje.

      Julia domknęła drzwi baru i weszła do środka. Poluzowała kołnierz zielonego płaszcza stylizowanego na wojskowy i rozejrzała się po twarzach ludzi, szukając Marii. Od razu wyeliminowała parę spod okna – sądząc po garniturze mężczyzny i skromnej garsonce kobiety, oboje wyskoczyli na śniadanie z któregoś z okolicznych biurowców. Bliżej ściany kiwał się nad zupą mleczną starszy człowiek z ogorzałą od wiatru twarzą; stolik dalej usadowiły się dwie nastolatki zajęte przeglądaniem zdjęć w komórce.

      Rozpięła guziki płaszcza i jednym ruchem ściągnęła apaszkę z szyi, po czym upchnęła ją w kieszeni.

      Dziewczyny nie było. Spojrzała na zegarek. Do pełnej godziny brakowało pięciu minut. Zapłaciła w kasie za kawę i z pełnym kubkiem usiadła pod ścianą, dwa stoliki od ogorzałego mężczyzny z zupą. Z rogu sali widać było cały lokal jak na dłoni, w tym drzwi, które co jakiś czas otwierały się, by wpuścić do środka kolejnego gościa zacierającego z zimna ręce.

      Trzy po dziesiątej drzwi znów skrzypnęły. Tym razem to musiała być ona. Stanęła w progu i rozejrzała się niepewnie po ludziach siedzących przy stolikach. Była ubrana w wiosenny beżowy trencz i czarne martensy sznurowane do kolan. Włosy miała związane na czubku głowy w kucyk, z którego zwisały rozjaśnione na blond dredy, zabarwione zbyt mocno fioletową płukanką mającą zniwelować nadmiar żółci. Szczupła, z dużymi czarnymi oczami i prostymi brwiami bez klasycznego łukowatego załamania.

      Julia przełknęła łyk kawy i podniosła się z krzesła. Dziewczyna podchwyciła jej spojrzenie i ruszyła prosto pod ścianę.

      – To pani? – spytała, gdy podeszła do stolika. – Inaczej sobie panią wyobrażałam.

      – Powinnam mieć przy sobie lupę, jak Sherlock Holmes, czy siwe włosy i zmarszczki, jak panna Marple?

      Roześmiała się i przerzuciła przez poręcz krzesła zdjęty trencz.

      – Ani jedno, ani drugie, ale jednak inaczej.

      Zamówiła czarną herbatę i słodką bułkę, od której nie mogła oderwać się dotąd, aż na talerzu pozostały same okruchy. Zasłoniła ręką usta, powstrzymując odbicie, po czym otarła je wierzchem dłoni.

      – Przepraszam, ale nie jadłam chyba dobę.

      – Brak czasu czy pieniędzy?

      Maria westchnęła ciężko.

      – Różnie, ale ostatnio to bardziej z nerwów. Mówiłam pani o swojej sytuacji.

      Mieszała łyżeczką herbatę w lewo i w prawo, rozpuszczając w niej solidną dawkę zalegającego na dnie cukru.

      – Pewnie myśli pani, że zwariowałam – powiedziała wreszcie i odłożyła łyżeczkę na spodek. – Że niepotrzebnie zawracam sobie i pani głowę sprawą, która z góry jest przegrana.

      Oparła obie ręce o blat stolika i naciągnęła na dłonie rękawy czarnego swetra.

      – Zbyt mało wiem, żeby cokolwiek sądzić o procesie twojej matki

Скачать книгу