Zbawiciel. Leszek Herman
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zbawiciel - Leszek Herman страница 3
Spichlerze były, poprawka – wydawało się, że będą – gratką, łutem szczęścia. Ale przecież można się było tego spodziewać, bo ostatnimi czasy szczęście omijało Szymona szerokim łukiem.
Jak tylko zobaczył dzisiaj rano na ekranie komórki nazwisko Pawelczyka, kierownika budowy ze Zbożowej, od razu wiedział, że znowu będą kłopoty. Kolejny kabel niskiego napięcia albo tym razem jakaś pieprzona kanalizacja.
Szymon spojrzał z żalem na stojący na bulwarach nieopodal pawilon modnej restauracyjki. Klienci okupowali ją ostatnio bez umiaru, mimo że nie było tam najtaniej.
To jest dopiero robota. Spokój, dobre jedzenie, a kasa sama spływa.
Wsunął kluczyki do kieszeni i ruszył na tyły parkingu, gdzie znajdowało się wejście na ogrodzony teren budowy. Obok na rozjeżdżonym trawniku stała ogromna wywrotka wypełniona teraz do połowy gruzem.
Pchnął stalową bramkę i znalazł się na terenie rozgrzebanego pobojowiska.
Na dawnym trawniku za parkingiem leżały hałdy wydobytego z wykopów gruzu. Walało się tam jakieś poskręcane żelastwo wyglądające jak spalone resztki pozaziemskich istot z filmów science fiction, fragmenty murów z ceramicznej, nadpalonej i stopionej cegły i pozostałości jakiegoś zmurszałego drewna. U stóp góry śmieci wymieszanych z ziemią ziały odsłonięte częściowo piwnice dawnych budynków. Pierwszy z wykopów, od lewej, był najgłębszy. Widać było ceglane ściany piwniczne, które jakieś trzy metry poniżej poziomu terenu niknęły w gruncie, pokruszone i poszarpane jak przez zęby jakiegoś potwora.
Nieco dalej, oddzielona kilkumetrowym pasem dawnego przejazdu, wyzierała z ziemi ruina kolejnego spichlerza. Całą powierzchnię jego podziemi wypełniała masa brudnej, szarej, skamieniałej pulpy. Podobnie wyglądały odsłonięte korony murów piwnicznych ostatniego z trzech spichrzów. W narożniku środkowego wykopu w wykutej wyrwie pracował jeden z robotników. Dwóch stało na krawędzi muru i przypatrywało mu się z powątpiewaniem.
– Co to jest? – Szymon spojrzał na swojego kierownika budowy z mieszaniną niepokoju i zniecierpliwienia.
– Beton, kurwa! – warknął Pawelczyk.
– Jak to beton?
– No beton! Nie wiesz, co to jest beton? Mieszanka cementu, kruszywa i wody. Cholerny, twardy jak diabli i w dodatku zbrojony tym strupieszałym żelastwem. – Majster machnął ręką w kierunku hałdy śmieci.
Szymon patrzył przez chwilę na swojego kierownika.
– No to co? Młot udarowy i trzeba jechać.
– Taa… – parsknął majster.
– No co taa? Co taa? – żachnął się Szymon. – Potrzebujesz więcej ludzi do skucia tej posadzki?
– Nie o to chodzi.
– Ze trzy dodatkowe młoty mogę ci podrzucić – przerwał mu Szymon. – I ewentualnie zabiorę ze trzech chłopaków z Chopina i tu przywiozę.
– To nie chodzi o brak ludzi.
– A ci dwaj dlaczego właściwie tam stoją, gapią się i nic nie robią? – Rogala ze złością kiwnął głową w kierunku dwóch odzianych w odblaskowe kamizelki mężczyzn. – To po cholerę mam więcej ludzi przywozić?!
– Ja cię proszę, daj mi w końcu dojść do słowa! – huknął kierownik. – Przerywasz mi i przerywasz! Patrz tu! – Wskazał ręką beton pod nogami. – Myśleliśmy początkowo, że to posadzka parteru, ale droga jest pół metra wyżej…
– Zbożowa mogła pójść po wojnie wyżej. Zalali betonem raz, drugi, a potem położyli asfalt na wierzch.
– Też tak pomyślałem – westchnął ciężko kierownik i ukucnął. Pochylił się i wycelował palec w wystające ze ściany pokiereszowane cegły. – Ale patrz tu.
– Co to? – Szymon wychylił się i powiódł spojrzeniem za palcem wskazującym Pawelczyka.
– Strzępia stropów nad piwnicą. – Kierownik podniósł dłoń i zatrzymał ją w powietrzu na wysokości domniemanego stropu. – To tu na oko była posadzka parteru. I to by się zgadzało. – Pochylił się i spojrzał w kierunku widocznego za wykopem fragmentu chodnika przy ulicy Zbożowej.
Szymon przez dłuższą chwilę patrzył to na resztki sklepień, to na chodnik.
– To co to jest? – Wskazał brodą skamieniałą szarą maź.
– Beton, kurwa! Już mówiłem!
– Ale co on robi w tym miejscu?!
Pawelczyk dźwignął się z przysiadu i wytarł ręce o spodnie.
– Najwyraźniej jakieś ruskie głąby, przecież do lat pięćdziesiątych kacapy tu siedziały, wylały do piwnicy spichlerza niepotrzebną albo zanieczyszczoną kupę cementu. Albo i nasi, jak po ruskich zaczął tu urzędować port.
– Myślisz, że cała piwnica jest… – Szymon zbladł. – Ja pierdolę!
– Potem nadziemne ruiny wszystkich spichlerzy rozebrali na cegłę dla Warszawki, a to, co zostało, wyrównali spychaczem – dokończył kierownik budowy i wzruszył ramionami. – I tyle.
– Szefie! – dobiegło nagle od strony narożnika ruin wołanie jednego z robotników. – Pan tu podejdzie!
– Co jest? – Pawelczyk ruszył w kierunku trzech mężczyzn w kamizelkach.
– Pan zobaczy, szefie… – Robotnik, który stał na dnie dziury wyrżniętej młotem udarowym, dziobał ręką powietrze nad ciemną masą wysypującą się z wywierconego otworu.
– Co to jest? – Kierownik ukucnął na brzegu muru i pochylił się. – Ziemia?
Pracownik przejechał rękawicą po ścianie. Na jasnoczerwonym materiale został ciemny ślad. Zdjął rękawicę i dotknął palcem ciemnego żwiru.
– Nie gołymi łapami, durniu! – obsztorcował go Pawelczyk. – Co to jest?
– Węgiel chyba. – Mężczyzna wzruszył ramionami. Powąchał palec. – No węgiel, jak nic.
– No dokładnie, jak mówiłem! – Kierownik podniósł się i spojrzał na zdenerwowanego Szymona. – Ruskie pozbywali się tu pewnie śmieci z portu. Ropa, węgiel, a na końcu wlali beton i po sprawie.
– Ale ten beton to idzie niżej, szefie. – Pracownik założył rękawicę i kopnął leżące pod nogami kawałki. – Jak nic.
– Ile czasu zajęło wam zrobienie tej dziury? – Szymon spojrzał na metrowej głębokości otwór, na którego dnie stał mężczyzna.
– Robimy to od wczoraj. – Robotnik podrapał się po brodzie. – Ale zaczęliśmy po południu – dodał szybko, widząc minę Rogali.
– Jakieś piętnaście na dwadzieścia metrów.