Zbawiciel. Leszek Herman
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zbawiciel - Leszek Herman страница 5
Przed samochodem wyrosła przekrzywiona i skrzypiąca na wietrze tablica z nazwą ulicy. Szymon skręcił. Jeszcze tylko jeden odcinek pomiędzy działkami i będzie na miejscu. Domek schowany prawie całkiem w jednym z najdzikszych zakątków wyspy należał jeszcze do jego dziadka, który przesiadywał w tym ustroniu całymi dniami. Przez krótki czas przyjeżdżali tutaj z Moniką, ale ona nie lubiła tego miejsca, twierdziła, że tu jest posępnie, tak się dokładnie wyrażała, posępnie, cokolwiek miało to, kurwa, znaczyć. Po kilku kłótniach chciał nawet to miejsce sprzedać, ale w końcu oboje dali sobie spokój. Ona przestała tu bywać, a on odkrył, że lubi tu niekiedy posiedzieć w samotności. Monika to na szczęście zaakceptowała.
Na małym placyku z jednej strony odgrodzonym wysokim płotem, przez który wylewała się zapuszczona zieleń, stała pojedyncza latarnia. Zaraz za nią była dziczejąca stopniowo droga. Biegła ona w kierunku kolejnego mostu nad kanałem. Za nim, aż do wiaduktu nad Odrą, ciągnęły się grzęzawiska i całe pola nieużytków.
Szymon zaparkował pomiędzy drzewami nad kanałem i ruszył do furtki.
Dom i drewniana altana, jak z amerykańskiego filmu, stały w głębi działki. Altanę sam kiedyś zbudował, myśląc, że fajnie się będzie tutaj relaksować na huśtawce.
Otworzył drzwi i rzucił swoją torbę na kanapę. Stary chlebak położył na stole i wyjął z niego zamknięty w skórzanych okładkach plik dokumentów.
Na każdym z nich groźnie stroszył pióra niemiecki orzeł. Kilka rozkazów, opatrzonych ostrzeżeniami o zachowaniu zasady bezwzględnej tajności, przepustki, papiery, a wszystko ukryte pod kryptonimem tajnej operacji.
Sięgnął po torbę i wyjął z niej skoroszyt. To było wszystko, co udało mu się znaleźć w rozmaitych odtajnionych po wojnie archiwach i co zdołał z nich wydobyć. Prawie nic. Ale dwa dokumenty z lat pięćdziesiątych, odtajnione nie tak dawno, w zupełności wystarczyły. Było do nich dołączone wykonane w czasie wojny zdjęcie, bez podpisów, bez żadnych adnotacji. Nikt, z kim rozmawiał, nie miał pojęcia, czego mogło dotyczyć. Prawdopodobnie ktoś kiedyś, przekładając akta, wsadził je między kartki całkiem przypadkowo, więc ze sprawą mogło nie mieć nic wspólnego.
Podniósł głowę i spojrzał na zegar. Dwadzieścia po dziewiątej. Chwila kontemplowania starych dokumentów trochę mu się przeciągnęła.
Z zewnątrz dobiegł go nagle odgłos silnika. Szymon odwrócił się i wyjrzał przez okno. Za gęstym żywopłotem przesuwał się powoli jakiś samochód, którego światła przedzierały się przez gałęzie krzewów. Na chwilę pojawił się w wąskim prześwicie furtki, przejechał jeszcze kawałek i zatrzymał gdzieś nad samym kanałem.
Stare bordowe kombi. Opel chyba, o ile dobrze rozpoznał kształt. Ktoś z niego wysiadł i po chwili szarpnął już furtką.
Szymon otworzył drzwi i wyszedł na ganek.
Zaskoczony patrzył na idącą w jego kierunku postać.
– A co ty tutaj robisz? – zapytał.
Nad wyspą zapadł już zmrok.
Od strony Odry dobiegał rechot żab i szum rosnących nad brzegiem rosochatych wierzb.
Rozdział 3
poniedziałek 22 lipca
Igor Fleming przeciągnął się i chwycił kubek z herbatą. Praca w domu – gdy ma się do zrobienia zamknięty etap projektu, który nie wymaga konsultacji z branżystami, wizyt w urzędach, negocjacji z rzeczoznawcami – miała ten plus, że nie marnowało się czasu na komunikację. Przemieszczanie się pomiędzy domem a biurem pochłaniało mnóstwo czasu, a wliczając w to jeszcze golenie się, ubieranie, śniadanie jakieś, a potem w pracowni rozmowę z kolegami na temat tego czy owego, autentyczną pracę zaczynało się koło dziesiątej.
Zostając w domu, mógł sobie darować golenie, śniadanie jadł przy komputerze i odpadało przedzieranie się przez miasto i parkowanie, no i stanie w korkach.
Wypił łyk gorącej herbaty i spojrzał z zadowoleniem na ekran komputera. Nie było jeszcze dziewiątej, a już miał za sobą spory kawał roboty przy projekcie nowego domu na obrzeżach Szczecina.
Na ścianie obok stołu wisiała kartka ze spisem projektów do zrobienia oraz datami poszczególnych etapów, które musiał wykonać, żeby jako tako zmieścić się w terminach. Spojrzał na nią z niechęcią i od razu zwarzył mu się humor.
Projekt zagospodarowania terenu remontowanej szkoły, koncepcja domu pod Szczecinem i przede wszystkim rozgrzebany projekt apartamentowca w jednej z północnych dzielnic miasta to były rzeczy najpilniejsze, ale oprócz nich kilka innych mniejszych także trzeba było uwzględnić, żeby znowu wszystko się nie poopóźniało i nie rozjechało w czasie.
Na samym końcu listy widniał punkt dopisany jakiś miesiąc temu – „inw. i bad. kons. sp. – ok. 10.07”.
Igor potarł brodę i odstawił kubek na stół. Co to do diabła było? Sp.? Inw. to była oczywiście inwentaryzacja, ale pozostałe? Co on mógł mieć na myśli?
Pewnie znowu rozmawiał z kimś przez telefon, jakieś niekonkretne ustalenia, ktoś coś chciał, a Igor oderwany od pracy, zdekoncentrowany, zanotował to tak, że teraz za cholerę nie mógł dojść, o co chodziło.
Sp.? Co to mogło być, na miłość boską?
Spojrzał na wiszący obok upiornej listy obowiązków kalendarz. Za dwa tygodnie do Szczecina miała przyjechać cała londyńska obsada pewnej spółki Sedinum Exploration, której był udziałowcem, co utrzymywał w tajemnicy nawet przed swoimi rodzicami. Bał się pomyśleć, co zrobiłaby matka, gdyby wszystko wyszło na jaw. Tak czy siak, za trzy tygodnie zaczynał się jego trzytygodniowy urlop. Do tego czasu musiał, ale to absolutnie musiał uporać się z najważniejszymi problemami projektowymi i porozdzielać pracę w firmie tak, żeby przez trzy tygodnie robota posunęła się do przodu i żeby jak wróci do Szczecina, nie rzucili mu się do gardła wściekli klienci.
Zwłaszcza że cały praktycznie czerwiec spędził w Londynie i w Kopenhadze, biorąc udział w załatwianiu spraw, które prawdopodobnie były wstępem do największej przygody jego życia.
Ze Szczecina mieli wypłynąć 12 sierpnia, a wcześniej londyńscy przyjaciele chcieli w końcu obejrzeć Szczecin. Przygotowywali się więc z Pauliną na kilka fajnie spędzonych wieczorów. Natomiast to, co miało nastąpić później, w dalszym ciągu wydawało mu się kompletną abstrakcją.
Wciąż trudno było mu uwierzyć, że to wszystko rzeczywiście się dzieje. Gdy w zeszłym roku, podczas nurkowania w Bałtyku – które notabene było jego pierwszym schodzeniem pod wodę na otwartym morzu – w wyniku wielu mniej lub bardziej przypadkowych wydarzeń odkryli wrak żaglowca z piętnastego wieku, miał wrażenie, że to mu się przyśniło. Miesiące załatwiania formalności, uzyskiwania pozwoleń od duńskich władz, zakładanie spółki eksploracyjnej, rozmowy z prawnikami. I w końcu się stało!
Wyprawa rozpoczynająca się 12 sierpnia roku Pańskiego bieżącego, zorganizowana za pieniądze jego bogatych londyńskich przyjaciół, stawała się