Szybki szmal. Ryszard Ćwirlej

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Szybki szmal - Ryszard Ćwirlej страница 3

Szybki szmal - Ryszard Ćwirlej

Скачать книгу

Ale gdzie dokładnie? – Dyżurny posterunku MO we Wronkach chciał mieć pewność, co i jak, zanim zarządzi akcję. Bo żeby wydać polecenia do wyjazdu, wolał mieć wszystko udokumentowane czarno na białym, żeby nikt mu później nie powiedział, że czegoś nie dopatrzył.

      – No u nas w sierocińcu, no!

      – Na ulicy…

      – Nie na ulicy, ino wew budynku, no na strychu.

      – Na jakiej ulicy jest ten strych, znaczy się ten budynek?

      – No na Mickiewicza, a niby gdzie ma być? Pan nie z Wronek czy jak?

      – Odpowiadać na pytania, a nie gadać! A wy jak się nazywacie?

      – Marczak Kazimierz, syn Alojzego.

      – Słuchajcie, Marczak, to powiadacie, że gdzie się pali?

      – No u nas, w sierocińcu.

      – A co wy robicie w tym sierocińcu?

      – No jak co? No ja palę.

      – Co palicie?

      – Węgiel w piecu. Ja palacz jestem i stróż. I na ogniu to ja się znam. I wiem, jak co się pali, to jak to wygląda. I wew związku z tym powiadam, że się pali na strychu, że ja pierdolę!

      – No dobra, Marczak, to ja teraz zarządzę alarm i straż do was pojedzie. To jak pojedzie, to ma się tam palić, znaczy, że żeście nie nakłamali.

      – Pod Bogiem, że nie, no nie! Pali się, a dym idzie, że aż strach!

      – Dobra, Marczak. To idźcie otworzyć bramę, żeby straż mogła wjechać.

      – Tak jest, już lecę! Aha, bramę otworzyć, no. Już otwieram. Dawajcie ino szybko tę straż!

      – I jeszcze…

      Sierżant Maciej Majcherek chciał jeszcze coś powiedzieć, ale w słuchawce rozległ się długi sygnał. Stróż Marczak zakończył rozmowę i pewnie, zgodnie z poleceniem, pobiegł otwierać bramę wjazdową na dziedziniec dawnego klasztoru franciszkanów, w którym od wielu lat mieścił się dom dziecka. Milicjant odłożył więc słuchawkę na widełki i telefonem alarmowym połączył się z dyżurnymi straży pożarnej w trzech remizach. Wszystkie były jednostkami Ochotniczej Straży Pożarnej.

      – OSP Wronki, OSP Wromet, OSP Spomasz, tu Komenda Miejska MO we Wronkach!

      – OSP Wromet zgłasza się!

      – OSP Wronki zgłasza się!

      – OSP Spomasz zgłasza się!

      – Mamy zgłoszenie pożaru na strychu sierocińca przy Mickiewicza. Powtarzam, pożar na strychu sierocińca. Udać się na miejsce i przystąpić do akcji ratowniczo-gaśniczej.

      – Przyjąłem! – odpowiedział każdy z dyżurnych.

      Sierżant przerwał połączenie. Odłożył słuchawkę telefonu alarmowego i chwycił mikrofon wewnętrznej łączności na częstotliwości milicyjnej. W mieście był gdzieś wóz patrolowy z dwoma funkcjonariuszami. Trzeba było ich też wysłać na miejsce. Może w gaszeniu nie pomogą, ale w ratowaniu pogorzelców jak najbardziej. Dyżurny właśnie uświadomił sobie, że w sierocińcu mieszka co najmniej setka dzieciaków.

      – Tu centrala, 05, jak mnie słyszysz?

      – 05 się zgłasza. Co jest, Maciuś, nudzisz się w nocy? – usłyszał całkiem przytomny głos sierżanta Jabłońskiego. Ucieszył się, że kolega jest w dobrej formie, bo chłopak lubił wypić, zwłaszcza na nudnym dyżurze. A już zimą to obowiązkowo, bo wiadomo, że na chłody najlepsza wyborowa. Dziś jednak chyba jeszcze za dużo nie wypił, bo tryskał energią.

      – Nie nudzę się i wy za chwilę przestaniecie się nudzić.

      – A co, jakiś pieprzony wypadek? Cholera by wzięła tych kretynów za kierownicą. Człowiek nie może spokojnie pracować…

      – Nie wypadek, żaden wypadek. Sierociniec na Mic­kiewicza się pali. Lećcie najszybciej, jak się da, dzieciaki trzeba ratować. Musicie zarządzić ewakuację. Bo tam dzieciaki… pewnie w panice… no wiesz, w czym rzecz!

      – O ja pierdolę! Lecimy. Odpalaj brykę! – Jabłoński krzyknął do swojego kierowcy. – Ja pierdolę! Jedziemy!

      – Melduj, co i jak, jak będziesz na miejscu.

      – Zrozumiałem. Bez odbioru! Jak się nie zamelduję w ciągu dziesięciu minut, to znaczy, że nie mam czasu. Wysyłaj tam na pomoc, kogo się da!

      Połączenie zostało przerwane, a dyżurny milicjant, sierżant Majcherek, postanowił nie czekać. A co tam, pomyślał, najwyżej mnie jutro opierdolą za nadgorliwość. Sięgnął po słuchawkę i zaczął po kolei obdzwaniać kolegów milicjantów, którzy mieszkali w pobliżu sierocińca. Każdy z nich mógł się na coś przydać.

      Godzina 3.30

      Mało brakowało, a rozbiłby głowę o otwierające się z impetem drzwi do jednego z pokoi. Wybiegła z nich ubrana w szlafrok nauczycielka Banachowa.

      – Panie dyrektorze, pali się na górze!

      – Niech pani zbierze wszystkie dzieci i do drzwi, a potem na zewnątrz!

      – Ale jest mróz!

      – To niech zabierają ciepłe rzeczy, koce i niech wychodzą!

      – Dzieci już pobudzone, już się ubierają…

      Rzeczywiście, teraz do niego dotarło, że zza jej pleców, z głębi pokoju, dochodził coraz głośniejszy płacz.

      – Niech im pani powie, że nic się nie dzieje i w ogóle… no, wie pani… Nie ma strachu!

      – Powiem, powiem, tylko co z nimi, jak wyjdziemy na dwór?

      Zostawił ją z pytaniem zamarłym na ustach. Nie było czasu do stracenia.

      Na schodach minął grupę zbiegających w dół chłopców, popędzanych przez wuefistę Langnera. Ci byli znacznie bardziej zdyscyplinowani niż dziewczynki. Ubrani jak do szkoły, w czapkach, rękawiczkach i szalikach, popędzali się wzajemnie.

      – Na dół, szybko! – dyrektor pogonił ich na wszelki wypadek i pobiegł wyżej. Na korytarzu drugiego piętra było już pełno dymu. Wszystkie drzwi do pokoi były pozamykane. Nigdzie nie było widać wychowawcy Janiaka. To on dziś tu dyżurował. Tu były najmłodsze dzieci. One zazwyczaj spały najtwardszym snem. Podbiegł do pierwszych drzwi. Otworzył je i zapalił światło.

      – Wstawać! – zawołał. – Wstawać i uciekać na dół!

      – Co się stało? – zapytała jedna z dziewczynek.

      – Pali się. Uciekajcie, już! Zabierajcie swoje rzeczy i ubierzecie

Скачать книгу