Szybki szmal. Ryszard Ćwirlej
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Szybki szmal - Ryszard Ćwirlej страница 6
– Dyrektor i strażacy weszli po dzieci na drugie piętro. A co my mamy robić, panie milicjancie?
– Na razie na chodnik, bo tu zaraz podjadą jeszcze wozy strażackie. Szybciej, przechodźcie! – wskazał przestrzeń za sobą.
Dzieci poszły za swoją wychowawczynią. Wszędzie słychać było pokrzykiwania i płacz.
– Dawać najmniejsze tutaj, do naszej nyski – zawołał plutonowy Mucha.
Na górze coś huknęło. Milicjant spojrzał w tamtą stronę. Kawał dachu zapadł się do środka, a języki ognia wyskoczyły na zewnątrz.
Sierżant znalazł się na schodach akurat w momencie, gdy na dole pojawił się wuefista Langner. Na umięśnionych ramionach niósł dwójkę nieprzytomnych dzieci.
– Co z nimi? – zapytał milicjant.
– Trzeba na powietrze, bo się zaczadziły.
– Ktoś jeszcze został na górze?
Nauczyciel skinął głową.
– Dyrektor i strażacy poszli po ostatnie dzieci.
– Dobra, chodź pan ze mną do radiowozu! – Pobiegł przodem, dopadł szoferki i wyszarpał koc z przedniego fotela. Poszedł na tył, gdzie w przedziale aresztanckim już rozsiadły się maluchy, zagonione tam chwilę wcześniej przez kierowcę.
– Uwaga, kocyk położę, a na nim pan wychowawca położy dziewczynki, co zasłabły – wyjaśnił nauczycielce. Po chwili obie leżały na podłodze. Nie było ich czym przykryć. Milicjant zdjął więc szybko swoją kurtkę i podał nauczycielce.
W mroźne, zimowe powietrze wdarł się ryk syreny. Dotarł kolejny wóz strażacki, który wjechał przez bramę, by dostać się jak najbliżej budynku sierocińca. Tuż za wozem bojowym pojawiła się karetka. Stanęła przy krawężniku w chwili, gdy strażacy zaczęli wynosić ze środka nieprzytomne dzieci. Ratownicy natychmiast odbierali je od nich i układali na podłodze ambulansu. Po chwili zabrakło miejsca, więc ostatnią ofiarę, nieprzytomnego dyrektora, położono na noszach na ośnieżonym chodniku.
– Musimy ich wszystkich wieźć natychmiast do szpitala – zarządził lekarz z pogotowia. – Pakujcie, ile się da – polecił sanitariuszom.
– U mnie w radiowozie są jeszcze dwie nieprzytomne dziewczynki – krzyknął milicjant.
– To dobrze, wsadźcie tam jeszcze tego. – Wskazał na mężczyznę na noszach. – I jedziecie z nami do Szamotuł.
– Zaraz, ale my nie możemy…
– A co pan, sierżancie, do cholery, chce mieć te dzieci na sumieniu? Jedziemy, bez dyskusji – zakomenderował lekarz oficerskim tonem. A z poleceniami wydawanymi w taki sposób Jabłoński nigdy nie dyskutował. Pobiegł więc do nyski, by zrobić miejsce dla nieprzytomnego dyrektora.
– Musicie opuścić radiowóz, niestety – krzyknął w kierunku nauczycielki, która stała obok auta.
– Ale dzieci już tam zasypiają!
– Trudno, musimy jechać z poszkodowanymi na pogotowie jak najszybciej.
– O Boże!
Milicjant otworzył drzwi.
– Kochani, wychodzimy, bo musimy zawieźć wasze koleżanki do szpitala. – Dzieci zaczęły popłakiwać, ale Jabłoński rozumiał, że nie ma wyjścia. Musiał być twardy. – Wychodźcie, kochani!
Gdy sanitariusze przynieśli nosze z mężczyzną, radiowóz był już gotowy do drogi.
– Zamelduj do centrali, co i jak, i wracaj szybko. Ja tu będę pilnował. Plutonowy skinął głową i włączył silnik, a zaraz potem koguty na dachu. Przepuścił karetkę i ruszył za nią.
Sierżant Jabłoński został sam na chodniku. Na dziedziniec przed domem dziecka wjeżdżał właśnie następny wóz strażacki. Płomienie na dachu budynku pochłaniały kolejne krokwie, strzelając wysoko w niebo. Ognista łuna oświetlała wszystko wokół, więc wydawało się, że jest jasno jak w dzień. Spojrzał na drugą stronę ulicy, gdzie tłoczyły się opatulone czym popadło dzieci. Za nimi tłum mieszkańców okolicznych domów z zaciekawieniem oglądał i żywo komentował niecodzienne widowisko. Naraz Jabłońskiemu zaświtała w głowie pewna myśl. Podszedł tam, gdzie zgromadziło się najwięcej ludzi, stanął przed nimi i wziąwszy się pod boki, obrzucił wszystkich lustrującym spojrzeniem. Większość znał z imienia i nazwiska.
– A nie zimno wam, obywatele? – zapytał.
– Piździ jak w Kieleckiem – rzucił znany żartowniś Ciepiela.
– A wiecie wy, jak zimno jest tym dzieciakom, co to dopiero wyszły na zewnątrz cudem uratowane. Jak dobrze pójdzie, to za godzinę, ale pewnie za dwie czy trzy przyjedzie jaki autobus, żeby je wszystkie gdzie przewieźć. Do tej pory mają marznąć na dworze?
– To niby co zrobić? – spytała stara Kulasowa, która mieszkała przy rynku.
– A wzięlibyście je do siebie do chaty? Każdy ile może. Żeby nawet na dywanie zaległy, byle w cieple.
Przez tłum przeszedł szmer, a potem naraz ludzie ruszyli ku sierotom, mniejsze brali na ręce, starsze poprowadzili za sobą… I nagle na placyku została tylko wychowawczyni i milicjant.
– I co teraz będzie? Jak ja się z nich wszystkich wyliczę?
– Dobrze będzie, droga pani – stwierdził zadowolony sierżant. – Dobrze będzie. – Pokiwał głową i poczuł, że mróz zaczyna przenikać mu przez mundur i wpełzać na spocone plecy.
– Niech pani idzie gdzieś do mieszkania. Dobrzy ludzie panią wpuszczą – poradził.
Resztka belek dachowych z ogromnym hukiem zapadła się w sobie i runęła do środka. Sikawki z czterech strażackich drabin lały strumienie wody, ale widać było, że nie na wiele to się zdaje. Nic już nie będzie z tego sierocińca, pomyślał Jabłoński, spoglądając w górę. Byleby tylko te nieprzytomne dzieciaki przeżyły.
Rozdział I
Szamotuły
Sobota
29 czerwca 2019
Godzina 8.30
Johnnie Walker jest stanowczo zbyt tani, pomyślał, popijając z półlitrowej butelki zimną colę z domieszką łyskacza. Gdyby był droższy, to ludzie by go tak nie kupowali, tylko chlaliby czystą. Pół godziny temu zatrzymał radiowóz na ulicy Sportowej, za basenem, i klepnął Turka w ramię. Temu nie trzeba było żadnych specjalnych wyjaśnień. Wiedział doskonale, czego może chcieć jego szef. Wysiadł więc z auta i poszedł do spożywczaka. Po chwili wyszedł z butelką coli w dłoni. Odkręcił zakrętkę, upił mniej