Sybirpunk 3. Michał Gołkowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sybirpunk 3 - Michał Gołkowski страница 30

Sybirpunk 3 - Michał Gołkowski

Скачать книгу

sam typek… Przywitał się z Musajewem, zamienili kilka słów w jakimś swoim języku, przy czym szef kuchni zdawał się wobec gościa mocno uprzejmy, żeby nie rzec – usłużny.

      Aha, a jak się ostatnio widzieliśmy, to ja wielkopańskim gestem zrobiłem scenkę, że co to nie ja, płacić chciałem. Potem jeszcze go zostawiłem z rachunkiem na odchodne.

      A teraz się okazywało, że ta knajpa albo mu się opłacała, albo w ogóle była jego własnością.

      Nie no, Chudy, zajebiście.

      Umiejętności interpersonalne cycuś-glancuś-pizdeczka, tak trzymaj.

      – Słyszałem, że tam u was coś się zapaliło – niby od niechcenia zagadnął Musajew, zapalając elektronicznego papierosa. – Jakieś kłopoty ze służbami podobno… Ciekawy ruch, żeby podbić cenę towaru na rynku.

      – Mhm…

      No co miałem mu powiedzieć? Że zjebałem, próbując uratować życie i pozbyć się wrogów? Pozostawało robić dobrą minę do złej gry.

      – Rozumiem, że nasze ustalenia pozostają w mocy.

      No i nadszedł ten moment, kiedy musiałem to dobrze rozegrać.

      Umawiałem się z nim na stałe dostawy w skali tego, co byłem – byłbym – w stanie regularnie odciągać z instalacji Baryszewa. Cesarz miał moce przerobowe na jakieś maksymalnie sto litrów, potrzebowaliśmy dystrybucji na ponad dwa razy tyle.

      A ja w tej chwili miałem dziesięciokrotność tej ilości, w zastraszającym tempie zbliżającą się do punktu zaburzenia równowagi chemicznej.

      – Będę miał tego więcej. – W końcu zdecydowałem się na zagranie otwarte. – Dużo więcej.

      – Ile? – Brew Musajewa powędrowała do góry.

      – Półtora tysiąca litrów.

      Widziałem, jak w jego oczach błysnęło zdziwienie, zainteresowanie i jeszcze coś. Szybko przełączyłem wszczep na termo, złapałem jego gwałtownie rosnącą sygnaturę cieplną – no cóż, zdziwił się chłopina, nie ma co. Sam bym przy takim czymś pomyślał, że się przesłyszałem.

      – Bez problemu. Miejsce to samo, co ustalone – powiedział jak gdyby nigdy nic, ale ja pokręciłem głową.

      – Nie. Umówimy się gdzie indziej, muszę wprowadzić trochę zmian. Niech mi pan poda swój namiar komunikatora, prześlę namiary z, eee… bezpiecznego źródła. I proszę wziąć ze sobą sprzęt do przetoczenia ciśnieniowego w mniejsze pojemniki, bo mam to w hurcie.

      – Dwudziestki?

      Pytał o litraż pojemników roboczych. Potwierdziłem.

      – Potrwa trochę, ale niech będzie.

      – Jednak dwa procent w takim razie – podbił swoją stawkę.

      Westchnąłem.

      – Zgoda, dwa procent. Ale robimy to dziś wieczorem.

      – Dziś? – upewnił się. – Nie ma mowy. Nie znajdę w tym tempie ludzi, żeby…

      – Żeby? – złapałem go za słówko, ale on machnął ręką.

      – Dziś, mówi pan. No dobrze, przecież jak mus, to mus. Kiedy da pan namiar na punkt spotkania?

      – W ciągu… – Chciałem zerknąć na komunikator, ale nadal nie było na co. – Jakoś do czwartej po południu będą.

      – Pasuje.

      Wsunął do zamontowanej na przedramieniu miniwypalarki czysty prostokącik plastiku, wyjął już z nadrukowanymi namiarami na komunikator. Ja podniosłem rękę, pokazując, że chcę zapłacić, ale on zrobił tylko gest: nie trzeba, biorę to na siebie.

      No dobra, poszło – no cóż, zgodnie z przewidywaniami poszło. Plus był taki, że się najadłem i ugrzałem, a poza tym zdołałem nieco przytłumić głód syntadrenaliny, który…

      O w mordę, alebym sobie teraz działkę wstrzyknął, ooo maaamusiuuuuuu.

      Otrząsnąłem się i odetchnąłem głęboko, schodząc po śliskich stopniach. Dobra, Chudy, teraz to już na serio włączamy myślenie.

      Apteka – zapas opatrunków, dezynfektantów, metabolików i maści regeneracyjnych.

      Używanka – jeszcze jedna warstwa za dużych ciuchów do mojego kamuflażu bezdomnego.

      Spożywczak – kilka batoników proteinowych, suche zupki i temu podobne gówno.

      Prawie że spłukany z kasy, ale za to obładowany zapasami ruszyłem ponownie w kierunku Oktiabrskiego rejonu. Niechby się ten magik spod mostu szybciej uwinął z robotą, bo przecież mi nogi w dupę wrosną, jak dla każdej rozmowy z każdym znajomym będę musiał tłuc się piechotą przez pół miasta.

      No dobra, nie do końca piechotą, bo podjechałem kilka przystanków trolejbusem. Dojechałbym i dalej, gdyby nagle jakiś bałwan nie wyświetlił legitymacji i nie zaczął sprawdzać opłaconych przejazdów… Ewakuowałem się na najbliższym przystanku, wymknąłem łapiącym gapowiczów siepaczom i schowałem w bezpieczeństwie betonowej dżungli.

      Kawałek drogi jeszcze przede mną, a zmęczenie już dopadało. Głód synty skręcał kiszki, chciało mi się naraz rzygać i żreć, dźwięki były jednocześnie stłumione i boleśnie ostre. No, przynajmniej zrzucę ten brzuszek, którego nie mogłem się ćwiczeniami pozbyć.

      – Chudy, gdzieżeś ty był? Na śmietniku spałeś?! – wylewnie przywitał mnie Cesarz.

      Strząsnąłem z ramienia rękę jednego z karków, mających lada chwila dokonać na mnie defenestracji… Chociaż nie, to przez okno by musieli, a okno było zabite na stałe blachą. Dość, że jak wszedłem, to od razu mnie złapali i chcieli przez drzwi wywalić na zbity ryj.

      Spojrzałem z wyższością na drugiego, poprawiłem zbyt duży polar, którym przykryłem klimakurtkę.

      – Cześć, Dimka. Znajdziesz chwilę dla starego znajomego?

      Cesarz od razu poprowadził mnie na zaplecze, żebym nie świecił swoim posiniaczonym i poszukiwanym ryjem wśród klientów, posadził na kanapie. Tym razem sam usiadł w fotelu, ewidentnie oczekując wyjaśnień.

      – No? – ponaglił mnie, nie mogąc doczekać się, żebym zaczął mówić.

      Ja tymczasem zdjąłem z siebie plecak, torbę, porozpinałem warstwy ubrania… W końcu spojrzałem na niego.

      – Cesarz, zbierz wszystkie pojemniki, jakie znajdziesz. Ale to dosłownie wszystko, co możesz rzucić w miasto, tylko że z naładowanymi akumulatorami. Będziemy… – Na chwilę zawiesiłem się, przełknąłem ślinę. – Słuchaj, nie masz działki?

      – Że co?

      – Działki

Скачать книгу