Sybirpunk 3. Michał Gołkowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sybirpunk 3 - Michał Gołkowski страница 25

Sybirpunk 3 - Michał Gołkowski

Скачать книгу

trupa nie będą wstrzymywać komunikacji. Wsiedliśmy do wagonu, tylko na początku śmierdziało spalenizną. I jeszcze ludzie komentowali, że taki głupi, w sumie to sam sobie winien.

      Jak gdyby nikt się nie przejął, tylko mama w domu płakała wieczorem. A mnie się to potem przez miesiąc śniło, że on na tych torach leży, a ja mu próbuję pomóc i nie mogę.

      Trauma? Ano trauma, jako żywo.

      Szyna napięciowa leżała tam i buczała złowrogo, czekając tylko, żebym popełnił jakiś błąd. Nie, nie ma bata, nie będę próbował.

      No więc zostawało mi tylko podążanie dalej w tym samym kierunku.

      Robiło się coraz paskudniej, bardziej syfiaście i brudno. Pod ścianami zalegały plastikowe opakowania i papierki po jednorazowym żarciu, tu i ówdzie widziałem napisy sprayem, niektóre nawet z podpisami i datami wykonania… No, no, dobre parę lat temu!

      W końcu dotarłem do ustawionej pośrodku tunelu żółto-czarnej blokady z napisem: „Ślepy tor, brak przejazdu pociągów”. No tak, należało się tego w sumie spodziewać, nie? Dalej widziałem przegradzającą korytarz solidną, stalową kratę, przy której przerzucono blaszaną kładkę pomiędzy dwoma bokami tunelu.

      Uff, wreszcie będę mógł przeleźć na drugą stronę i wrócić na główną trasę.

      Już miałem wejść na pomost, kiedy zatrzymałem się i spojrzałem pod nogi. Wcześniej widziałem, że idę wydeptaną w kurzu i brudzie ścieżką, jakby od czasu do czasu ktoś mimo wszystko tędy się przemieszczał. No cóż, trudno byłoby zakładać, że będę tu pierwszy, prawda? W końcu obsługa metra, technicy i w ogóle…

      Jednak wydeptana ścieżynka prowadziła dalej, w kierunku kraty, gdzie chowała się pomiędzy dwoma rozgiętymi prętami. Od środka obydwa były nie aż tak zardzewiałe, lśniły nawet lekko wyślizganą powierzchnią.

      Bolało mnie wszystko.

      Krwawiłem.

      Miałem naprawdę, ale to naprawdę poważne problemy na powierzchni.

      To nie była najlepsza pora na zabawę w małego odkrywcę tajemnic metra.

      Natomiast, na dobrą sprawę – nie robiło mi różnicy, gdzie się zadekuję. I tak przecież do bunkra nie wrócę, a tutaj było chociaż ciepło i sucho.

      Przecisnąłem się przez kratę i wiedziony zgubną ciekawością ruszyłem dalej korytarzem.

      W zasadzie miałem swoje oczekiwania co do tego, co mogłem tam znaleźć. W końcu wszyscy bezdomni, żule, pijaczki, menele, lumpy i inni bomże, latem będący istną plagą miasta, musieli gdzieś się chować na zimę. Teoretycznie milicja ich przeganiała z dworców i przystanków, czasami nawet robili łapankę i wywozili ich gdzieś poza miasto – ale w praktyce tamci zawsze wracali, jak karaluchy wyłażące z podziemnego siedliska.

      Zresztą charakterystyczny zapach nie pozostawiał złudzeń: na pewno byli tam, dalej w korytarzu, ludzie. Mocno spoceni, jeszcze mocniej nieumyci, od miesięcy chodzący w tych samych ciuchach, pozbawieni dostępu do sanitariatów ludzie.

      Oczekiwania miałem, tak. Spodziewałem się, nie wiem – ślepego tunelu? Porzuconej bocznicy? Natomiast na pewno nie czegoś takiego.

      Kaszel i szuranie słyszałem już wcześniej, i tak szedłem z pistoletem w dłoni. Potem gdzieś dalej w korytarzu dało się dostrzec blask – mimo że w rzeczywistości była to zapewne tylko słabiutka poświata, dla mnie wyglądała jak iluminacja. Wystarczyło tego jednak, żeby wszczep oka złapał perspektywę i ogólny zarys pomieszczenia.

      Przede mną ukazała się stacja.

      Tunel otwierał się na podpartą żelbetowymi filarami pustkę, wysoko w górze widać było żebrowanie stalowych profili stropu. Rozłożone po dwóch stronach torowiska perony pokryte były warstwą śmieci i kurzu, wśród których wznosiły się tu i ówdzie zbudowane wokół ławeczek hałdy legowisk.

      Paliło się tutaj kilka zakurzonych żarówek, więc pozwoliłem sobie na skręcenie wspomagania widzenia do minimum, żeby nie czuć się zupełnie jak cyborg. Swoją drogą, niegłupia rzecz w sumie, takie wszczepy… A nawet nie zacząłem sprawdzać większości opcji.

      Szedłem ostrożnie, starając się lawirować pomiędzy zalegającymi w stertach śmieciami, butelkami i wszelkim barachłem, ściąganym z góry przez ludzkie mrówki. Musieli siedzieć tutaj od lat, bo w kilku miejscach widziałem sklecone z kawałków plastiku, starych mebli i cholera wie czego jeszcze pseudochatynki, zazwyczaj doklejone jedną ścianą do muru albo wspornika rur.

      Bezdomnych naliczyłem – z tuzin? Więcej? Trudno nawet ocenić, w większości byli nierozróżnialni od leżących wszędzie śmieci. Jeśli nie poruszali się, to praktycznie wtapiali się w tło. Normalna, regularna kolonia…

      Któryś obudził się, spojrzał nawet w moją stronę, ale nie wyglądał ani na zdziwionego, ani na wystraszonego. Ot, ktoś szedł, i co z tego? Inny znów zakasłał, z szelestem przekręcił się na swoim barłogu.

      Nie zwracali na mnie szczególnej uwagi. Czasem któryś przekrzywił ku mnie głowę, popatrzył i zaraz znów zamykał oczy.

      Jakbym ja też był zaledwie fragmentem tła.

      – Czego tutaj? – zazgrzytał głos z boku, jednocześnie snop światła przeciął półmrok, oświetlił mnie od stóp do głów.

      Zmrużyłem jedno oko, przesłona drugiego zamknęła się automatycznie, dostosowując do nowych warunków. Widziałem stojącego pod ścianą, ubranego w znoszone, i tak za duże ciuchy rosłego brodacza, który właśnie celował do mnie z jakiejś samorobnej, skręconej na druty i szmaty rusznicy z doczepioną latarką.

      Soczewka bojowa od razu włączyła się, złapała cel i trajektorię. Prawa ręka poruszyła się samoczynnie, ale wysiłkiem woli odsunąłem ją w drugą stronę. Powoli uniosłem dłonie nad głowę.

      – Nic wam nie zrobię – odezwałem się, zerkając w lewo i prawo.

      Teraz zaciekawieni bezdomni powoli wstawali ze swoich miejsc, jakby dopiero działania tamtego dały im sygnał do wyjścia z bezruchu i marazmu.

      Podziemna stacja wypełniła się szuraniem, kasłaniem i odgłosami odsuwanych na bok kartonów. Ten z rusznicą nadal celował do mnie, widziałem też ze dwa pistolety i parę sztuk broni białej u jego kolegów. Zbliżali się do mnie, otaczając coraz bardziej szczelnym kręgiem.

      – Czego? – powtórzył tamten, wychodząc ze swego miejsca.

      Dopiero teraz zauważyłem, że zamiast prawej nogi od kolana w dół miał mechaniczną protezę, i to chyba własnej roboty, bo minimalnie przykrótką, więc kulał przy każdym kroku… Do tego i lewa, i prawa ręka też były chyba wszczepami, bo spod popękanej alt-skóry rękawiczek przebłyskiwał chrom.

      – Potrzebuję spokojnego miejsca, żeby odpocząć… Jestem ranny. – Pokazałem na przesiąkniętą krwią szmatę opatrunku. – Kula utkwiła w środku.

      – Kto idzie za tobą?

      Rzeczowe, konkretne pytania, nie ma co.

      – Nikt.

Скачать книгу