Sybirpunk 3. Michał Gołkowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sybirpunk 3 - Michał Gołkowski страница 21

Sybirpunk 3 - Michał Gołkowski

Скачать книгу

widziałem moją klatkę z nadal stojącym obok wylotu powietrza wypalonym wrakiem merca, teraz miłościwie przysypanym białym całunem śniegu. Paliło się raptem kilka świateł w całym bloku, wokół nie było żywego ducha.

      I tak rozejrzałem się w jedną i drugą stronę, profilaktycznie przeszedłem kawałek dalej, tam schowałem się w podcieniu drugiego wejścia i wyjrzałem w kierunku, z którego przyszedłem.

      Cicho, pusto. Tylko wiatr sobie hulał pomiędzy blokami, niosąc biały puch na poparkowane byle jak i byle gdzie samochody.

      Zabawne, jak po ilości nawianego śniegu było widać: ten czerwony stał pewnie już ze dwa dni, ten tu mikrus przyjechał za dnia… Tamten z ciemnymi szybami pewnie niedawno, bo widać było przecierane okna, i jeszcze na masce tajało.

      Cofnąłem się do siebie, otworzyłem kodem drzwi wejściowe. No tak, znów ktoś skrzynki przy wejściu podpalił.

      W sumie nie dziwota, bo holopoczta to totalnie z dupy wysrany pomysł: listonosz przynosi ci jednorazowy nośnik pamięci, na którym jest zapisany filmik, jak babcia Wera składa ci życzenia na urodziny.

      Co w tym głupiego? Ano to, że babcia Wera równie dobrze mogła ci ten filmik przez Strumień przesłać albo od razu na komunikator.

      Tylko że Poczta Federacji miała ten swój pierdylion pracowników, a przecież nie można ich zwolnić, bo państwo jest jednym z najlepszych pracodawców. I tyle, więc siedzieli na dożywotnich posadach, nie robiąc nic produktywnego.

      Narzekając w myślach na durny system, wdrapałem się na swoje piętro, brzękając kluczami, otworzyłem drzwi.

      No tak – nie było szczekania Kusto, nie było nic. Zimno, ponuro, nijako.

      Przez mleczną pleksę w oknach sączył się słaby poblask świateł z zewnątrz, na parapetach zalegała pasmami warstwa nawianego śniegu, który rozpuszczał się powoli i skapywał na podłogę.

      Kaloryfery nadal grzały, byłoby tu nawet znośnie, jakby uszczelnić i w ogóle – no tylko jakoś tak głupio wstawiać nowe okna, jak człowieka poszukują listem gończym.

      Nie zamykałem nawet za sobą, bo nie planowałem tu zostawać. Szybkie przejrzenie szaf. Plecak, torba na ramię. Do jednego i drugiego zacząłem upychać najbardziej potrzebne rzeczy.

      To jest – z tego, co zostało, bo przecież podstawowe i najlepsze zabrałem na Baryszewo, gdzie szlag jasny je trafił.

      No nic, damy radę. Byłem to winien Mykole, bo…

      Zamarłem w pół ruchu, kiedy przez wciąż uchylone drzwi wejściowe doniosło się znajome, głuche brzęknięcie rezonującej barierki przy schodach. Tak się robiło, kiedy ktoś, wchodząc na górę, pociągnął za oderwaną poręcz na półpiętrze, która wtedy zeskakiwała z prętów.

      Tylko że wszyscy mieszkańcy bloku o tym wiedzieli, bo poręcz urwała się dwa lata temu.

      W dodatku był środek pierdolonej nocy, a na klatce nie paliło się światło.

      Ktoś nietutejszy wspinał się po ciemku po schodach.

      Odłożyłem plecak powoli, ostrożnie na półkę i cofnąłem się do sypialni. Wydawało mi się, że usłyszałem jeszcze szuranie przy drzwiach, jakby stłumiony, ciężki oddech – a potem równie charakterystyczne „szszszt-klik-szszt”.

      Dokładnie takie, jakie wydaje przytrzymywany ręką zamek przeładowywanej broni.

      Poczułem, jak na gardle zaciskają mi się żelazne kleszcze strachu. Cholera jasna! No tak, przecież mogłem się spodziewać, że moje lokum będzie pod obserwacją.

      Teraz tylko pytanie: prywaciarze? Służby? Ludzie Akułowa? Taran, Walera, ktokolwiek inny?

      Soczewka bojowa zamigotała nierówno, odpalając jednocześnie cały wszczep oka.

      W mieszkaniu nagle zrobiło się jaśniej, po ścianach i meblach przebiegła zielonkawa siatka perspektywy z cyferkami odległości. Aż mi się zakręciło w głowie, skroń odezwała się nagłym bólem, na chwilę skuliłem się i oparłem o framugę.

      Sięgnąłem po pistolet, widząc w spektrum termowizji, jak przez szczelinę w drzwiach wejściowych wpada do środka wychłodzonego mieszkania wirujący obłoczek czyjegoś cieplejszego oddechu.

      Cofnąłem się jeszcze o krok, kiedy drzwi zaczęły się uchylać.

      Cholera, cholera jasna, kurwa dzika mać. Dopiero co to ja wprowadzałem ekipę na czyjś kwadrat, a teraz przychodzili po mnie! Tylko że ja nie byłem przygotowany, nie miałem pułapek ani szafy pełnej broni. Nic nie miałem na dobrą sprawę.

      Poprawka – byłem w sypialni, a na ścianie miałem przełącznik do systemu w salonie.

      Zrobiłem to jeszcze wtedy, jak mieszkaliśmy tutaj z żoną i Sańką. Młody często zasypiał przed holowizorem i budził się, gnojek, jak wyłączałem zbyt wcześnie… Więc zostawialiśmy go tam, a żeby nie łazić nocą przez pół mieszkania i nie budzić śpiącego w korytarzu Kusto, przeciągnąłem kabel tutaj i zapiąłem przy drzwiach.

      Odczekałem jeszcze kilka nieludzko długich chwil pełnych napiętej, wytężonej ciszy… Idealnego braku szurnięć i sapnięć, jak wtedy, kiedy ktoś bardzo stara się iść, nie wydając żadnego dźwięku.

      Zaczerpnąłem głęboko powietrza, poprawiłem chwyt na pistolecie. Puściłem w żyły syntę, lewym łokciem puknąłem w przełącznik.

      – …niezaprzeczalnym sukcesem! – od razu wydarł się hologram, który wyskoczył pośrodku stołu w dużym pokoju, w jednej chwili zalanym błękitnawą poświatą. – Federacja nie zwalnia ani na chwilę, więc…!

      Szczęknął odskakujący zamek, fuknął wytłumiony strzał, jęknęły sprężyny i trzasnęła rwana syntoskóra kanapy. W tej samej chwili ja wyłoniłem się z sypialni, wyciągając przed sobą rękę z bronią.

      Pierwszego zobaczyłem od razu – typ oświetlony padającym z salonu trupio błękitnym światłem holorzutnika stał w korytarzu z zawziętą miną, trzymając pistolet z podłużnym pudłem tłumika.

      Drugiego usłużnie podświetliła mi soczewka: ten z kolei trzymał się z tyłu, pilnując osi podłużnej korytarza.

      Skrewiłem, bo nauczony doświadczeniem już zacząłem ściągać spust, licząc na to, że system sam wybierze lepszy cel.

      Tylko że dla mnie „lepszy” to „ten, który może zrobić mi krzywdę długoterminowo”. Natomiast dla systemu celowniczego oznaczało to zwyczajnie „ten, który łatwiej trafić”.

      Pistolet huknął i kopnął wściekle, kula ognia na chwilę zalała wnętrze mieszkania oślepiającym blaskiem. Stojący do mnie bokiem typek złożył się jak manekin w symulacji wypadku, kiedy strzał trafił go centralnie w prawy bok, zamieniając żebra w sieczkę i przerabiając płuca na kaszankę.

      Jego pistolet szczęknął jeszcze dwa razy, posyłając jedną kulę prosto w mój regał, a drugą w wiszący na ścianie zabytkowy zegar z kukułką.

      Za to ten drugi, cały czas

Скачать книгу