Sybirpunk 3. Michał Gołkowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sybirpunk 3 - Michał Gołkowski страница 22
Odruchowo chwyciłem się za przestrzelony prawy bok, już teraz czując przesączającą się przez ubrania krew. Kurrrwa mać, ki czort…! Co za niefart!
Praktycznie siedząc na podłodze, wytoczyłem się na korytarz, trzymając broń przed sobą.
Wóz albo przewóz.
Tamten celował wyżej, schowany za futryną. Krótka seria świsnęła mi nad głową, brzęknęło tłuczone szkło gdzieś z tyłu. Złapałem gościa w kółko celownika soczewki, dałem ognia – poszło minimalnie bokiem, bo w ścianę.
Oderwany kawał cegły uderzył go w twarz, a ja od razu poprawiłem, trafiając w piersi. Upadł, chciał jeszcze się ruszyć – strzał kontrolny uspokoił go raz na zawsze.
– Ałaaa… – zajęczałem, próbując obejrzeć postrzał.
W uszach mi dzwoniło, wzrok trochę się rozjeżdżał, bo soczewka bojowa nie mogła się zdecydować, czy działać dalej, czy dać spokój. Na całe szczęście nie dostałem aż tak mocno, pocisk wytracił część energii na lekkiej kamizelce, którą znalazłem w bunkrze i założyłem, wychodząc na miasto… No a jak? Przecież nie ruszyłbym się na pałę, nie?
Tak czy inaczej, bolało jak cholera, kula została w środku. Trzeba będzie wyciągnąć, potem zaszyć i w ogóle, a przecież w domu tego nie zrobię. Szczególnie że zaraz zajedzie tutaj ten sam radiowóz, który dopiero co mnie minął.
Podniosłem się z podłogi, potrząsnąłem głową. Początkowy szok po trafieniu mijał, nie było aż tak źle, synta robiła swoje… Dam radę. Muszę.
Na szybko obszukałem oba trupy, zabrałem, cokolwiek mogło się przydać. Obydwaj w jednakowym, minimalistycznym oporządzeniu, takie same czapki, w dodatku brodaci. Jak nic siepacze od Zarnickiego… Czekali na mnie, palanty.
Zgarnąłem z regału i upchnąłem do torby całe pudełko z rzeczami różnymi, a potem, posykując z bólu, zszedłem na dół. Ostrożnie wyjrzałem z klatki – akurat na czas, żeby zobaczyć, jak drzwi samochodu otwierają się i wysiada jeszcze dwóch.
Niedobrze, niedobrze. Na pewno widzieli błyski, słyszeli strzały. Od razu wywołali kolegów, nie dostali odzewu i teraz szli po mnie. Cofnąłem się, rozejrzałem bezradnie.
Zaraz tu będą. A ja nie miałem się gdzie schować. Do mieszkania przecież nie wrócę. W otwartą strzelaninę też się nie wdam.
Wcisnąłem guzik windy.
Gdy tylko drzwi uchyliły się minimalnie, od razu wskoczyłem do środka i nacisnąłem czwarte piętro. W samą porę: kiedy się zamykały, tamci właśnie włazili do środka.
Jeden zauważył mnie, krzyknął coś i poderwał rękę. Błysnął ogień, skuliłem się, kula z hukiem walnęła w drzwi. Rozpłaszczyłem się na ścianie, kiedy puszczona seria zagrzechotała o cienką blachę, wyrywając kolejne dziury na wylot i prując tylną ściankę – ale kabina już ruszyła.
Na całe szczęście strzelali w środek, zamiast wzdłuż boków, gdzie zawsze próbował się każdy chować… Drzwi załomotały od kolejnych strzałów, ale ja już jechałem na górę.
No dobra, to teraz inne pytanie: owszem, jechałem na górę, ale co z tego?
Na czwartym drzwi zaczęły się otwierać, ale ja czym prędzej wdusiłem przycisk najwyższego piętra i zacząłem gorączkowo klikać zamknięcie. Słyszałem już sapanie i łomotanie butów po schodach… No zamykaj, zamykaj!
– Jest! – wrzasnął któryś, pojawiając się na schodach.
On strzelił, kula rozwaliła lampę; ja strzeliłem, trafiając prosto w okno i zarazem głuchnąc już dokumentnie.
Pogrążone w ciemności, pełne dymu pudełko windy zgrzytało, jęczało i łomotało, trąc porwaną blachą o wsporniki w szybie. Pachniało prochem, swąd gryzł w gardło, drapał w nosie. Pojedyncza łuska pobrzękiwała, tocząc mi się gdzieś pod nogami.
No dobra, okej, tylko spokojnie. Wyglądało to źle, ale jeszcze nie beznadziejnie. Dojadę na górę, na pewno zmęczę się mniej niż tamci, gnający za mną piechotą.
A dalej się pomyśli.
Poprawiłem plecak na ramieniu, dopiąłem pasek z przodu, żeby mi nie spadł z tego wszystkiego. Wdech, wydech.
Dzyńk!
Drzwi stanęły otworem, spiąłem się, gotów od razu strzelić – ale na klatce było pusto. Ciepłe, pachnące kurzem powietrze owionęło mi twarz, kiedy ostrożnie wyjrzałem na zewnątrz.
Z dołu słychać było łomotanie butów, to wspinali się moi prześladowcy. Winda zaczęła się zamykać, pewnie któryś ją sobie wezwał, więc czym prędzej zablokowałem drzwi przesuniętą spod ściany ławeczką, na której kisiły się w plastikowych wiaderkach po ogórkach ledwo żywe, rachityczne roślinki. A co, niech se piechotą idą, przynajmniej się zmęczą.
No tak, z dołu rozległy się podniesione głosy, ktoś zaczął się kłócić, rozległa się szamotanina i odgłosy przepychanki.
Moi wścibscy sąsiedzi zazwyczaj mnie wkurwiali – co to za porządki, żeby sobie człowiek nie mógł nawet kulturalnie pod własnymi drzwiami wleźć na minę albo wysadzić własnego samochodu w powietrze! – ale tym razem muszę powiedzieć, że pomyślałem o anonimowym upierdliwcu z pewną sympatią.
– Ratunku, milicja, pomocy! Złodzieje! – wydarłem się na cały głos, przechylając się przez barierkę schodów, żeby na pewno wszyscy się zainteresowali.
Potem profilaktycznie zadzwoniłem do drzwi po lewej i prawej, załomotałem pięścią.
Kiedy miałem już pewność, że i w jednym, i w drugim mieszkaniu budzą się wkurzeni właściciele, z całej siły popchnąłem kratę zagradzającą schody prowadzące jeszcze wyżej, do pomieszczenia technicznego
windy.
Oczywiście zamknięte na zamek, ale ten z kolei był zepsuty, odkąd pamiętam, i wystarczyło tylko mocniej go szarpnąć, żeby puścił.
Na górze przecisnąłem się przez żelazną klapę, po omacku przelazłem przez buczący, pachnący smarem i spaloną izolacją przedział maszynowni i przez zimne jak nieszczęście drzwi wytoczyłem się na dach bloku.
Śniegu leżało tu po kolana, hulał przejmujący aż do szpiku kości wiatr.
Wokół rozciągała się panorama nocnego NeoSybirska – jednakowe, poustawiane byle jak bloki, nieco dalej ponad nimi rozświetlone neonowymi reklamami i hologramami wieże śródmieścia.
Nie czas na podziwianie pejzaży, ja tutaj o życie walczyłem.
Krzywiąc się z bólu i krwawiąc na śnieg, potruchtałem w kierunku dalszego krańca budynku. Jeśli tylko tam nie będzie zamknięte, to dam radę dostać się do środka i będę mógł uciec inną klatką.
O ile wcześniej mnie nie dogonią i nie zastrzelą.
Byłem