Sybirpunk 3. Michał Gołkowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sybirpunk 3 - Michał Gołkowski страница 23

Sybirpunk 3 - Michał Gołkowski

Скачать книгу

do środka. Taka sama maszynownia, żelazne drzwiczki. Tu na szczęście nie było kraty, więc od razu wezwałem windę.

      – Dawaj, dawaj, dawaj… – zamruczałem nerwowo, oglądając się w kierunku wyjścia na górę. Oczywiście, miałem przewagę, ale zdawało mi się, że w każdej chwili może pojawić się tam wróg.

      Nareszcie kabina przyjechała, władowałem się do środka. Nacisnąłem przycisk parteru i odetchnąłem z ulgą.

      Kurde, moje życie nabierało ostatnio zdecydowanie zbyt ostrego tempa.

      Wysiadłem na dole, jak gdyby nigdy nic wyszedłem na zewnątrz. Pod moją klatką stał kolejny samochód, wokół niego kręciło się jeszcze paru ludzi, właśnie startował niewielki dron obserwacyjny.

      Oni mi nie odpuszczą, nie ma mowy. Będą mnie ganiać, aż zagonią, opadną i rozszarpią na strzępy.

      Jedyne, co mogłem zrobić, to po prostu ubiec ich w tym zamiarze.

      Myśl była tak zaskakująca, że aż się zatrzymałem na chwilę.

      Błąd: któryś z nich spojrzał w tę stronę i zawołał na pozostałych, dron od razu zakręcił w powietrzu i pomknął ku mnie, żeby sprawdzić, kto to taki szwenda się po ulicy.

      Odwróciłem się do niego plecami, a kiedy bzyczenie silniczka stało się wyraźnie słyszalne, odwróciłem i szybko wycelowałem z pistoletu. Operator szarpnął dronem w bok – szybko, ale nie szybciej niż lecąca kula. Huk, błysk, kula zaledwie musnęła latającą maszynę w okolicach jednego z wirników.

      Wystarczyło, bo dron wywinął w powietrzu fikołka, wpadł w korkociąg i przydzwonił wprost w budę śmietnika.

      – To on! – okrzyk rozbrzmiał wraz z kolejnymi wystrzałami.

      – Jego mać! – sapnąłem, puszczając się biegiem.

      Kula gwizdnęła gdzieś niedaleko, kolejna strzaskała reflektor zaparkowanego na poboczu samochodu.

      Klucząc i zygzakując, dopadłem do rogu śmietnika, tam przyczaiłem się i wyjrzałem: szli za mną, sukinsyny!

      Po jednej stronie miałem ścianę bloku, po drugiej pustą przestrzeń ulicy. Jak okiem sięgnąć, wszędzie buroszary śnieg i błoto, nie ma nawet za czym się schować… Przecież nie będę się bawił w chowanego pomiędzy samochodami, bo zaraz skończę jak mój merc.

      No właśnie. Mój wysadzony w powietrze, spalony merc, zaparkowany obok wylotu powietrza z metra.

      Kuląc się i próbując nie wystawić na strzał, przeskoczyłem za półciężarówkę, potem przeczołgałem za mocno zdezelowanym żyguli. Wychyliłem się, dałem profilaktycznie ognia, żeby tamci nie poczynali sobie nazbyt śmiele, po czym w dwóch szybkich susach przemieściłem się pod rdzewiejący, obłażący z resztek lakieru wrak mercedesa.

      – Tam, tam jest! Dawaj go z lewej, ja przykryję! – zawołał któryś z najemników. – Nie ma jak uciec!

      No, gdybym chciał tu się bronić, to marny mój los, nie powiem.

      Natomiast ja złapałem mechanicznymi palcami za róg obluzowanej kraty wentylacyjnej, odgiąłem ją ku górze i wepchnąłem pod nią wypchany rzeczami plecak, żeby znów się nie zamknęła. Potem wcisnąłem się głową naprzód, chwyciłem za coś rękami, wciągnąłem do środka.

      Było tam pełno kurzu, kawałków plastikowych opakowań i wszelkiego śmiecia, wrzucanego latami do kratek wentylacyjnych przez okoliczną dzieciarnię. Natomiast na pewno było tutaj też relatywnie bezpiecznie, bo nikt nie spodziewał się, że mógłbym tu wleźć.

      – Dawaj, teraz! Tam go widziałem przed chwilą, zajdź z boku! – nawoływali się najemnicy.

      Wyciągnąłem plecak spod kraty, skuliłem się na posadzce, próbując uspokoić oddech.

      Siedzieć tutaj i czekać, aż sobie pójdą? No, teoretycznie bym mógł. Tylko że co będzie, jak któryś zajrzy?

      Odczołgałem się tak, żeby być jak najdalej od powoli przesuwających się za podłużnymi kratkami cieni. Jeden szedł z jednej, drugi z drugiej strony… Oj, dojechaliby mnie jak nic.

      Wyskoczyli obydwaj, każdy ze swojej strony.

      – Ej, gdzie on jest? – rozległ się głos.

      – Musiał skoczyć między samochody. Sprawdźcie parking!

      – Puszczaj drugiego latacza w powietrze, niech go szuka! Przecież nie mógł się rozpłynąć w powietrzu!

      – Wezwijcie jeszcze jeden wóz!

      – Już jadą, spokojnie. Nie wyśliźnie się!

      Oho, chłopcy poważnie się na mnie zawzięli, nie ma co. No dobra, mogłem albo tu siedzieć, aż się zesram i zacznie śmierdzieć, albo…

      Ręka trafiła na uchwyt w podłodze.

      Pociągnąłem na próbę, ale klapa musiała być przymocowana albo inaczej unieruchomiona. Już za trzecim razem udało mi się włączyć odpowiedni tryb cybernetycznego oka, wypatrzyłem, gdzie tkwią śruby mocujące.

      Przydałby się śrubokręt albo wkrętarka. No cóż, będę musiał poradzić sobie gołymi rękami.

      Powoli, jedną po drugiej odkręciłem śruby, trzymając je pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym mechanicznej protezy. W sumie bez problemu, tylko druga zapiekła się i nie chciała puścić, skrzypiała i zgrzytała. Ja zaś zamierałem przy każdym głośniejszym dźwięku, patrząc, czy aby tamci nie usłyszą.

      Nie usłyszeli. Na całe szczęście śnieg był mocno przydeptany, więc nie zorientowali się też, że moje ślady kończyły się przy kratce. Chwilowo zgubili trop i szukali mnie gdzieś dalej, pomiędzy samochodami.

      Ostrożnie podniosłem i podważyłem klapę z kratownicy, odsłaniając zejście do wąskiego szybu technicznego. Ze środka waliło gorące, suche powietrze o charakterystycznym, duszno-słodkawym zapachu metra.

      Przewiązałem plecak i torbę, żeby wisiały mi nisko na pasku, a potem spuściłem na dół nogi. Schowałem się cały, zamknąłem za sobą, powoli zacząłem schodzić po metalowych szczeblach drabinki.

      To dziwne uczucie, jak się tak idzie w dół i w dół bez światła.

      Noga, noga, ręka, ręka, noga, noga… Gdzieś tam, nad głową zostaje kwadrat ledwo widocznego poblasku, a wokół tylko ciemność. Nie wiesz ile, nie wiesz, jak długo ani jak głęboko.

      Krok, krok, chwyt, chwyt… I tak w kółko. Słychać niosący się z dołu jednolity szum maszynerii, podeszwy butów brzękają o żelazne klamry.

      W końcu noga trafiła na coś twardego i płaskiego. Ostrożnie pomacałem czubkiem buta, stanąłem na betonowej posadzce. Spojrzałem w lewo i prawo, próbując przebić wzrokiem ciemność.

      – Kurwa, a może by tak… – zakląłem i w tej samej chwili zapaliły się okalające sztuczne oko diody na podczerwień – jakieś światło,

Скачать книгу