Sybirpunk 3. Michał Gołkowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sybirpunk 3 - Michał Gołkowski страница 16
– Cesarz, powoli – przerwałem mu, żeby przypadkiem nie zaczął zadawać pytań. – Powiedz mi, co z Taranem i Walerą?
– No a co ma być? Dostali po łbie, ale już zaczynają robić pod nas podejścia! Wiedzą, że mamy jeszcze trochę zapasu na czarną godzinę. Ta suka, ta idiotka rozpowiada po mieście, żeśmy się sprzymierzyli z najemnikami z Kaukazu.
– O…?
– I że podobno opłacamy się jakimś korporacjom!
– No popatrz, popatrz… – Cmoknąłem i pokręciłem głową. – Czego to ludzie nie wymyślą.
– Chudy, jest słabo. I jeszcze za tobą rozesłali listy, widziałeś?
Widziałem, a jakże.
Widziałem też, że Cesarz był autentycznie, nieudawanie przerażony całą sytuacją.
W sumie trudno mu się dziwić: większość ludzi jest w tym biznesie dla kasy. A jeśli wyschło spore źródełko – zaś źródełko wyschło i wypaliło się w ogniu pożaru – to kasy nie ma, a ludzie sobie idą.
Oczywiście nikt nie ciągnął szerokiej lewizny z samego Baryszewa, żeby nie było wątpliwości. Natomiast jeśli nagle zaostrzono kontrole na innych, pomniejszych zakładach produkcyjnych i uszczelniono dystrybucję, to na rynku naprawdę zapanowała posucha. Tym bardziej że mundurówka od razu rozpoczęła rajdy i konfiskaty.
A tymczasem ja… ja miałem…
– Cesarz, mam dwa i pół tysiąca litrów – rzuciłem ni w pięć, ni w dziewięć. Nieco szybciej, niż zdążyłem pomyśleć.
Dima chciał coś powiedzieć, ale chyba zachłysnął się powietrzem. Zrobił wielkie oczy, szczęka mu opadła tak, że zobaczyłem wszystkie złote zęby.
– Czego…? – sapnął.
– No a czego? Tego, co na Baryszewie pędziłem przecież. Zdołałem uratować przynajmniej część…
Nie dokończyłem, bo Dima najpierw się skrzywił, a potem rozpłakał.
Autentycznie uderzył w bek, zalał się łzami, osmarkał i w ogóle. Wyciągnął z rękawa chusteczkę, taką najprawdziwszą, niejednorazową! Wydmuchał głośno nos, chciał coś powiedzieć, ale znów zaniósł się szlochem.
Odczekałem cierpliwie, aż wyrzuci z siebie emocje, męskim gestem najwyższego pocieszenia poklepałem po plecach. Jakbym ja miał płakać za każdą nerwówkę w ostatnim czasie, to… to sam nie wiem.
– Jak?! – zdołał wydusić.
Wzruszyłem ramionami, rozłożyłem ręce.
– No, tak jakoś się udało, już bez wnikania w szczegóły. Tak czy inaczej, możemy dzięki temu chyba wrócić do gry, co?
– Chudy… – W jego oczach zapłonęła autentyczna, dzika nadzieja. – Przecież będziemy królami tego miasta! Przy tym wszystkim, co się teraz dzieje, to nas obsypią złotem!
– Albo nafaszerują ołowiem, podobno tylko jeden atom różnicy. Idziemy w to razem, Dima?
Pokiwał gorączkowo głową.
– Pewnie! Słuchaj, bo póki co się trzymamy jeszcze, ekipa Trzydziestegoczwartego nie daje tamtym podejść… Ale wiesz, to są najemnicy.
– Wiem.
Wiedziałem doskonale. Przecież poszli za mną dla kasy. Jakkolwiek sam herszt tej bandy cyberposrańców szanował Cesarza, to nie miałem cienia wątpliwości, że nie walczył po naszej stronie z sympatii ani do mnie, ani do niego.
– To… gdzie ta synta, Chudy?
Pytanie było zupełnie normalne i naturalne, ale z jakiegoś powodu zapaliła mi się w głowie ostrzegawcza lampka.
Niby nie miałem powodu się Cesarza obawiać ani mu nie ufać, ale – ale po wydarzeniach ostatnich tygodni chyba zrobiłem się mocno przewrażliwiony. Statystycznie im mniej osób wiedziało o danym planie, tym częściej udawało mi się go zrealizować.
– Muszę sprawdzić najpierw, czy wszystko poszło, jak powinno – powiedziałem wymijająco. – Cesarz, będę potrzebował trochę kasy pożyczyć na czip, bo jestem prawie goły.
– U nas też krucho, ale jasne, zobaczę, co się da zrobić. Chudy, może mi powiedz jednak, co? Ja tam chłopaków poślę. Ty lepiej się nie wychylaj, bo przecież pół miasta zaraz będzie cię szukać.
– Nie da się inaczej, Cesarz. Muszę sam to ogarnąć, a potem dam ci znać.
Pokiwał głową, chociaż widziałem, że nie był do końca przekonany. Spięliśmy się czipami, on spojrzał z powątpiewaniem na moją nową tożsamość, ale nie powiedział nic, tylko przelał mi paręset rubli.
W zasadzie to kusiło mnie, żeby poprosić go o jakiś środek transportu, ale… no właśnie, ale. Przemieszczając się wraz z masą pasażerów transportu publicznego, byłem na dobrą sprawę niewidoczny, potrafiłem przynajmniej teoretycznie wtopić się w nijaki tłum.
A jeśli już zupełnie oficjalnie szukała mnie psiarnia, to należało się pilnować.
Pożegnaliśmy się zdawkowo, Dima jeszcze upewnił się, czy nigdzie mnie nie podwieźć. Spojrzałem na zasypane śniegiem ulice, pokryte błotem chodniki – i twardo odmówiłem.
Było już późno, większość autobusów przestawała kursować, więc wyczekałem swoje na przystanku jednej z linii nocnych. W końcu podjechało prostokątne pudełko na kółkach, drzwi otworzyły się z łomotem.
Och, to zawsze jest przeżycie, jak się czymś takim jedzie… Jak loteria, gdzie każdy los wygrywa inny gatunek odmieńca, który albo już podróżuje tym samym pojazdem, albo wsiądzie na najbliższym przystanku.
Było niemalże pusto, jeśli nie liczyć kilku starszych osób z gatunku tych, co chyba traktują jeżdżenie po mieście jako główne zajęcie, sens i treść życia. Sam autobus też był mocno starego typu: z przodu siedziała plastikowa, nienaturalnie uśmiechnięta kukła.
Nie wiem, kto wpadł na ten pomysł. Może faktycznie uznali, że ludzie się czują, nie wiem, bardziej bezpiecznie, kiedy pojazd ma kierowcę? No więc była tam udawana kierownica, udawane pedały i nawet udawana dźwignia zmiany biegów. Oczywiście nie pełniły żadnej funkcji, bo wszystkim już od lat sterowały maszyny, a transport miejski śmigał na autopilocie.
Plastikowy manekin był cały poobdrapywany, poobtłukiwany, pocięty nożami, wymalowany sprayem i pokryty bazgrołami. Widać, że ktoś musiał wyładowywać na nim frustrację życiem i otaczającą rzeczywistością… W sumie trudno się dziwić.
Stanąłem sobie pośrodku, na okrągłej