Sybirpunk 3. Michał Gołkowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sybirpunk 3 - Michał Gołkowski страница 15
Tak, to wszystko widziało się dopiero z poziomu chodnika. Wtedy, kiedy miasto można było poczuć, dotknąć i posmakować go…
– Jak leziesz, pedale?! – ktoś zawołał mi w ślad, wcześniej uderzywszy barkiem.
Nawet mi powieka nie drgnęła. Fakt, szedłem z głową spuszczoną, ręce w kieszeniach… Taki sobie pan nikt, i tej wersji zamierzałem się trzymać.
Tutaj też musiały dotrzeć niedawne niepokoje, bo widziałem lokale zasłonięte metalowymi żaluzjami. Mijałem wytłuczone, splądrowane witryny. Oczywiście zamieszki nie ograniczyły się tylko do branży farmaceutycznej. Jak wybuchł chaos, to ludzie rzucali się na wszystko, co popadnie: sklepy z elektroniką, ubraniami, a nawet żywnością.
W końcu dotarłem pod znamienity, jakkolwiek mocno doświadczony ostatnio przez różne zdarzenia losowe gmach Świątyni.
Mimo tak późnej pory stojący po jednej stronie przybytku warsztat samochodowy jeszcze działał. Trzech brodatych mechaników kręciło się wokół podniesionego na hydraulicznych ramionach samochodu z rozprutym silnikiem, na stanowisku obok właśnie kończyła się zmiana kół na zimowe w jakimś dość dobrej marki samochodzie.
Nieodmiennie mnie to zastanawiało, że w sumie dobrze sytuowani, żeby nie rzec: dziani obywatele Federacji potrafili dziadować na rzeczach tak prozaicznych jak wymiana opon. To nawet ja z moim mercem jeździłem do…
…
No właśnie, jeździłem. Czas przeszły.
Po drugiej stronie Świątyni stał dwupiętrowy budynek kliniki augmentacyjnej, i tutaj sytuacja była już zupełnie inna. Owszem, stanowiła część kompleksu infrastruktury Cesarza, więc nikt przy zdrowych zmysłach nie odważyłby się jej zaatakować… Natomiast okna na parterze i tak były zasłonięte okiennicami przeciwwłamaniowymi, a w jednej z szyb piętra ziała wytłuczona kamieniem dziura.
No tak, ćpunki z okolicy ciągnęły siłą nawyku ku wodopojowi. Kiedy na miejscu okazywało się, że nie dostawali tego, czego chcieli, ich agresja musiała znaleźć jakieś ujście, i tak się to kończyło.
Jak dobrze pójdzie, niedługo temu chociaż częściowo zaradzimy.
Kiedy wszedłem, w pierwszej chwili nikt jakoś szczególnie nie zareagował. Ot, kolejny klient wchodzi z dworu, otrzepuje buty, ściąga kaptur i rozpina kurtkę.
O tej porze ćwiczących nie było już zbyt wielu, zostali tylko ci najbardziej zdesperowani, którym nie przeszkadzały ani nie do końca zaszpachlowane dziury po kulach w wykładzinie, ani wyraźnie odznaczający się plac świeżo pomalowanego tynku tam, gdzie przebił się przez ścianę Muromiec. Podłogi dawno przefroterowano, plamy krwi zeszły… W zasadzie business as usual.
Mógłbym wręcz uwierzyć, że ludziom zaczynało się żyć w miarę spokojnie, dopóki trzymałem się od nich z daleka.
– Kurwa mać, Chudy…! – wyrwało się komuś. Od razu sięgnąłem za pazuchę, ale tamten już podniósł ręce do góry: – Łał, łał, spokojnie…! Nie chcemy tu problemów!
– Welmir – warknąłem, rozpoznając jednego z dwóch braci, który wcześniej poprawiał coś przy jednej z maszyn do ćwiczeń, a teraz patrzył na mnie zdziwionym wzrokiem.
Podszedł do mnie szybkim krokiem, odciągnął na bok, żebym nie rzucał się w oczy pakującym na ławeczkach karkom. Owszem, część z nich była pewnie członkami tutejszej ekipy, ale na pewno byli i tacy, którzy nie uczestniczyli – albo jeszcze nie zakwalifikowali się do uczestniczenia – w co bardziej dochodowych interesach gospodarza.
– Nie powinno cię tu być, Chudy! My już myśleliśmy, że…
– Cesarz jest?
– O tej porze?! On już w domu przecież, u siebie, nie ma go teraz.
– To dzwoń po niego i powiedz mu, że ja jestem.
Zawahał się chwilę, ale odpalił komunikator, wybrał numer. Zamienił kilka słów na głośniczku dousznym, potem kiwnął głową.
– Niedługo będzie. A ty się schowaj lepiej!
Niemalże wepchnął mnie do kanciapy na tyłach, nawet światła nie zapalił. Rozwaliłem się na miękkiej, syntoskórzanej sofie, wcześniej nalałem sobie szklaneczkę czegoś porządniejszego z osobistego zapasu Cesarza.
Dima nie dał długo na siebie czekać. Światła reflektorów podjeżdżającego samochodu omiotły salkę, chwilę potem trzasnęły drzwi wejściowe.
– Koniec zajęć na dziś! – rozległ się głos Cesarza. – Wszyscy won, wynocha do domu! Jutro godzina wolna dla każdego na koszt firmy, ale dziś mamy sytuację nadzwyczajną… No już, przebierać się i do widzenia, wypad!
Poczekał, aż ostatni z marudzących coś, odgrażających się bodybuilderów wyjdzie, potem zaryglował za nimi. Dopiero wtedy otworzył drzwi do kanciapy, włączył światło… Sapnął, zamarł na progu.
– Chudy! – wyrzucił z siebie.
– Siemano, Dimka – odpowiedziałem, mrużąc oczy od blasku. – Dobrze cię widzieć.
Widziałem, że nie zdecydował jeszcze, jak na mnie zareagować. Ucieszyć się? Zachować powściągliwy spokój? Wkurwić?
Powoli uczyłem się używać mojego cybernetycznego oka i muszę przyznać, że było… Nooo, wybajerowane było! Jeszcze nie ogarniałem przełączania opcji i trybów, nerwy nie zrosły się wystarczająco z zakończeniami interfejsu. Teraz jednak na przykład udało mi się włączyć spektrum cieplne i wyraźnie widziałem, jak spoconemu z nerwów Cesarzowi grzeje się głowa.
– Chudy! Co ty tu robisz? Przecież szuka cię psiarnia, człowieku… Gdzie ty w ogóle przepadłeś?!
Podał mi mimo wszystko rękę, poklepał po ramieniu. Był najwyraźniej tak zaskoczony, że aż usiadł obok mnie na kanapie zamiast w swoim fotelu.
– Musiałem się wylizać z ran. – Machnąłem ręką lekceważąco. – Powiedz mi, jak po akcji na Baryszewie? Jakie straty, jaka sytuacja?
Zmarkotniał.
– No, nie udało nam się obronić, ale to już wiesz, bo sam dałeś sygnał do odwrotu. Bydlaki! Nie sądziłem, że ot tak, po prostu wszystko wysadzą! Jakbym ich dorwał w swoje ręce, to…
Aż zamrugałem, bo tym razem mnie wzięło z zaskoczki.
No tak, dobra, okej.
Przecież ja nikomu poza Mykołą w sumie nie mówiłem, jaki był ten prawdziwy-prawdziwy plan.
– Spokojnie, Cesarz, może nie jest tak źle.
– Nie jest źle?! Chudy, straciłem tam ludzi, rozumiesz?! Straciliśmy to jest,