Sybirpunk 3. Michał Gołkowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sybirpunk 3 - Michał Gołkowski страница 12
No dobra, chociaż to się jeszcze zgadzało. Nie byłem tu nigdy, tylko słyszałem, że jest takie miejsce… I że naprawdę przyciśnięci do muru desperaci właśnie tutaj przychodzą po różne rzeczy.
A ja byłem w tej chwili dość mocno zdesperowany.
Załomotałem do drzwi. Kamerki od razu ożywiły się, jedna zjechała na szynie i spróbowała zajrzeć mi pod kaptur, ale tylko schyliłem głowę.
– Ręce szeroko na boki unieś! – zaskrzeczał głośnik. – Masz przy sobie broń?!
– Mam – stwierdziłem, bo nie było sensu kłamać.
– Wyrepetuj nabój, do pudła wrzuć magazynek!
Chcąc nie chcąc, wyciągnąłem pistolet, wysunąłem magazynek z rękojeści i razem z zapasowym włożyłem do uchylnej metalowej przegródki, która wysunęła się ze ścianki obok. Zakładałem, że może tak być, więc jedną sztukę amunicji zapobiegawczo skitrałem sobie pod okładzinami ręki, licząc na to, że skanery jej nie wyłapią.
Nie wyłapały.
Przegródka schowała się, zabrzęczał sygnał odblokowania, więc popchnąłem drzwi i wszedłem do wąskiego przedsionka. Zamek z tyłu szczęknął, zapaliła się zielona dioda przy kolejnych drzwiach… Już lekko zniecierpliwiony otworzyłem również te, władowałem się do zagraconego, niskiego wnętrza.
– Co potrzeba? – mruknął pochylony nad stołem roboczym człowieczek.
Podszedłem, zajrzałem mu przez ramię. Kończył właśnie spawać plazmowo fragment mocowania, doczepiony do jakiejś szyny. Widać było miejsca na zaczepy do kości, tutaj pewnie wchodziło zasilanie… No tak, jakiś element montowany w kość, na którym będzie coś. Jednostrzałowy samopał albo wyskakująca z rękawa elektropała – pomysłowość naszego obywatela nie znała granic.
– Czip mi urwało razem z ręką, nie mam jak płacić za zakupy. Potrzebuję czegoś tymczasowego.
Wyłączył maszynę, zsunął gogle na czoło i spojrzał na mnie ciężkim wzrokiem.
– Co, pewnie już papiery w urzędzie złożone?
– No, tak jakby…
– Nie pierdol pan, mnie tutaj za wysłuchiwanie waszych smętów nie płacą, a roboty do chuja jest. Co konkretnie?
– Czip z roboczą tożsamością. Przeprogramowanie komunikatora – zacząłem wyliczać na palcach. – Podejście na Strumień, może być z ręcznym łączem…
– Innego nie będzie. Kto to robił?
Pokazał na moją twarz, ja odruchowo dotknąłem implantu oka.
– A to tak, po znajomości…
– Hm, nawet porządnie. Ciekawa technologia, już stąd widzę. I potrójny obiektyw. Można obejrzeć?
– Wolałbym nie, to na zamówienie było – zastrzegłem od razu.
– Dobra, dobra, bez spinki przecież. Trochę to zajmie i będzie kosztować, to, co pan chce. Komunikator pan pokaże.
Wyjąłem z kieszeni zawinięty w folię zegarek z symbolem nadgryzionego jabłuszka. Typ gwizdnął przez zęby, pokiwał głową z uznaniem.
– Szkoda go, ale trudno. Kody pan do niego ma? Bo jak nie, to…
– Mam, mam wszystko. Mój, legalny.
– Ja nie pytałem, sam pan powiedział. Parę dni roboty, ale da się… Dane zostawić czy wyczyścić?
– Kopia zapasowa tylko do odczytu. Wszystko poza tym na przemiał.
– Się zrobi. Jak płatność?
– Gotówka. Ewentualnie towar.
– Towar?
– Ten, którego nie ma na rynku w danej chwili.
Teraz to on się zjeżył, strzelił oczami w bok, ku szufladzie. No tak, na pewno miał tam albo broń, albo guzik alarmowy pod blatem.
– Ja się w te wasze dilerskie ustawki nie chcę pchać – zaskrzeczał. – Gotówka, kasa na blat. Połowa z góry.
– Nie ma mowy. Mam tyle i za to chcę czip, w który od razu wrzucimy trochę kasy. – Wyciągnąłem z kieszeni kilka kart.
Przejrzał, policzył, pomruczał, ale w końcu wrzucił do pudełka w szafce. Puknął w jeden z holowyświetlaczy, przewinął kilka dostępnych opcji kodowania… Spojrzał na mnie powątpiewająco.
– Ten się nada?
Przyjrzałem się zdjęciu na wyświetlaczu. Zakazana morda, więzienny tatuaż nad okiem, na szczęście właśnie prawym. Widoczne na szyi żyły, więc typek ostro dawał w kanał. Pochyliłem się, żeby odczytać imię i nazwisko.
– Iwan Niedorobowicz Pedalov. Nie no, kurwa, bez jaj, że ktoś taki…
– Sprawdzone wszystko, tożsamość potwierdzona. Bierzemy? Bo albo to, albo ulica.
– Bierzemy – sapnąłem.
Usiadłem na pokrytym plamami płynów wszelakich, powycieranym fotelu zabiegowym. On chciał postawić sobie zydel po mojej lewej stronie, ale zabrałem rękę i wymownie spojrzałem na prawą.
Pokręcił głową.
– W protezę nie wolno, jeśli jest wybór.
– Nie swojego też nie wolno, więc jeden chuj. Dawaj, wkręcaj pan tego czipa.
Wzruszył ramionami, posłusznie przesiadł się, podciągnął sobie ramię manipulatora. Obejrzał krytycznie protezę, spod której wcześniej zdążyłem wyłuskać schowany tam nabój, w końcu znalazł pasujące miejsce. Zaznaczył markerem fluorescencyjnym i poszedł do sejfu, żeby wyciągnąć wybrany nadajnik.
Nawet nie chciałem myśleć, skąd na czarnym rynku biorą się takie rzeczy. Przecież to był towar ścisłego zarachowania, nie? Każda sztuka wychodziła z Państwowej Wytwórni Komponentów Wartościowych, trafiała pod strażą prosto do urzędu, gdzie montowano to ludziom po osiągnięciu pełnoletności.
Owszem, można było takiego czipa zhakować, czasami nawet skopiować albo coś w nim zmienić, mimo że już samo to było ścigane z urzędu. Natomiast żeby poszedł przeszczep – no, to znaczyło, że ktoś musiał poprzedniego właściciela po prostu zniknąć.
Macher wytrząsnął stalową tabletkę z pudełeczka, opłukał w spirytusie. Niepotrzebnie, bo i tak będzie montować w metal, ale pewnie miał już taki odruch. Przyłożył tak i siak, w końcu znalazł pasujące ustawienie.
– No dobra, to wiercimy – mruknął, odpalając napęd maszyny.
Trochę się napocił, zanim wyborował w solidnej protezie