Sybirpunk 3. Michał Gołkowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sybirpunk 3 - Michał Gołkowski страница 13

Sybirpunk 3 - Michał Gołkowski

Скачать книгу

bliski kontakt, nie będzie się zgrywać z odczytem siatkówki. Jeśli nie trzeba, to nie dawać do sprawdzenia… Ale przecież mówiłem, że ja tylko za autobusy chcę płacić.

      – Aha, pewnie. Reszta będzie za dwa, trzy dni tak. I jakby coś, to…

      – Jasne, ja też nigdy tu nie byłem, a pana nie znam! – parsknąłem.

      – Otóż to. Podpisze pan tutaj, o.

      Wywołał na holoczytniku dokument, ja przebiegłem wzrokiem. Potrząsnąłem głową.

      – Jak to, nie rozumiem… „Niniejszym zaświadczam, że w dniu takim a takim nie byłem, nie rozmawiałem ani w szczególności nie zakupiłem towarów ani usług”… Co to jest, do cholery?

      – Demencja – uśmiechnął się tamten. – Jeden bystry prawnik mi to polecił.

      – Dementi chyba? Ale to przecież tak nie działa! Jaki to ma sens, że ja panu tutaj poświadczę, że się nie znamy?

      – Dla mnie żaden. Ale sam pan wie, jakie są sądy, co nie? Lepiej takie coś mieć, niż oczami świecić!

      Teraz ja wzruszyłem ramionami, przyłożyłem kciuk i sczytałem świeżo zainstalowany czip. Oczywiście, że jedno do drugiego nie pasowało, bo niby jak? Ale typkowi zdawało się to w zupełności wystarczać, więc co ja się będę czepiał…

      Pożegnałem się zdawkowo, odebrałem magazynek i opuściłem gościnny przybytek. Jak ja się nazywałem teraz?

      – Gejoszkin? Ciotowski? – zawarczałem sam do siebie.

      Nie miałem nawet jak wywołać danych, bo wszak wspawana w mój implant tabletka czipa była zupełnie pasywna. No dobra, przypomnę sobie przy pierwszej okazji.

      Zerknąłem na lewą rękę, ale przecież nie było tam komunikatora, który zostawiłem do sformatowania. Nawet nie wiedziałem, która godzina… Niby ciemno, ale patrząc po ruchu na ulicach, jeszcze nie było ósmej chyba.

      Co najmniej godzina w transporcie publicznym mnie czekała… Ech.

      Podjąłem mozolną wspinaczkę po schodach.

      Półtorej godziny.

      Tyle zajęło mi dostanie się spod mostu na obrzeżach Lenińskiego w samo serce Nowodzierżyńskiego rejonu.

      Po drodze stałem w korkach.

      Zmokłem. Zmarzłem. Dwa razy mnie ochlapała błotem przejeżdżająca ciężarówka. Musiałem wysiadać z trolejbusu, który nie mógł podjechać po oblodzonym asfalcie, i wraz z resztą pasażerów pchać maszynę pod górkę.

      Za to popatrzyłem sobie przez okna. Pooglądałem lecące na miejskich ekranach wiadomości. Poczytałem ludziom przez ramię. No i muszę przyznać, że włos się na głowie jeżył.

      Widziałem mijane apteki o powybijanych oknach. Wciąż dymiące, czarne wraki popalonych samochodów w kręgach wytopionego śniegu. Patrole milicji, już stojące na głównych skrzyżowaniach w pełnym oporządzeniu.

      Wyglądało to tak, jakby pod moją nieobecność cały NeoSybirsk dostał totalnego pierdolca.

      Wytoczyłem się z zapchanego, dusznego tramwaju wprost w kałużę, z której z gracją przeskoczyłem w hałdę błota. Wreszcie dostałem się na chodnik, dociągnąłem suwak i potruchtałem na azymut.

      Trzeba przyznać, że klimakurtka po przeglądzie grzała aż miło. Ciekawe, gdzie Olga znalazła speca… A może zrobiła to sama?

      Ech, no właśnie – Olga. Niby pamiętałem, co się odwaliło i co to oznaczało, a jednak ta wiedza była jakoś tak… obok.

      Bardziej zastanawiało mnie to, czy wróciła teraz do swojego apartamentu. Pewnie tak. Niby dlaczego miałaby zmieniać zwyczaje i zachowania?

      A ja nawet nie mogłem do niej zadzwonić. Więc pojadę tam i będę patrzył w okna, nie mając odwagi zapukać do drzwi. I to wcale nie dlatego, że jestem nieśmiały. Po prostu nie było sensu teraz ściągać na nią moich problemów.

      Dopóki szukał mnie NovaTek, wiedziałem, jak sobie z nimi radzić. Ale teraz? Przecież nie pociągnę dziewczyny na dno ze sobą.

      Wszedłem pomiędzy znajome bloki, kierując się na podświetlone hologramy z numerami, jakoś odnalazłem drogę w tym labiryncie. Jak się szło piechotą, to odległości były ogromne! Z samochodu czy motocykla nie było ich czuć, a tutaj – kilometry po prostu!

      Dotarłem wreszcie pod właściwy numer, wjechałem na piętro i stanąłem znów pod tymi samymi drzwiami co wczoraj. Wcisnąłem przycisk, kamerka zamrugała.

      – Kulas, wpuść mnie! – warknąłem.

      Wpuścił. I przez jedne drzwi, i drugie od razu, bez zabawy ze skanerami czy czujnikami. Wyjechał swoim wózkiem, po raz kolejny krytycznie pokazał na hologram, gdzie pulsował nadajnik czipa w moim ręku.

      – Chudy, połowiczne brawa dostajesz. Tak, pozbyłeś się komunikatora, brawo. Ale nie, nie możesz tu przychodzić, dopóki… – zaczął mentorskim tonem, ale przerwałem mu poirytowany:

      – Nie pierdol, tylko przyjrzyj się, na której ręce to mam.

      Przyjrzał się. Uniósł brew i pokiwał głową z niechętnym uznaniem.

      – No dobra, chylę czoła przed odwagą cywilną i straceńczą głupotą. Ty wiesz, Chudy, że za coś takiego jest instant zsyłka do kolonii karnej od dziesięciu lat w górę?

      – Na wakacje pojadę sam, nie musi mi Federacja fundować. Ja tu o życie walczę, Kulas.

      – Mhm. Jak już mówiłem, dobrze cię widzieć. Natomiast ty zapuść brodę lepiej, Chudy. Nie wiem, na solarium pójdź, usta zacznij malować? Niech coś odciąga uwagę ludzi, bo tak to przejebane masz, jak cię ktoś rozpozna.

      Przywitaliśmy się tym razem nieco wylewniej, on pokazał mi wymownym gestem na kuchnię. Zrozumiałem w lot, wyciągnąłem nam z lodówki po piwie.

      Rozsiedliśmy się w salonie – to jest ja przycupnąłem na krześle przy drzwiach, bo Kulas już i tak siedział. Psyknęły otwierane puszki, stuknęliśmy się, upiliśmy po łyku.

      – Ja jebię, Kulas… – zagaiłem rozmowę.

      – No dobra, to mów, co się w ogóle odwaliło.

      Opowiedziałem mu pokrótce, co i jak. Wytłumaczyłem, kto się na Baryszewie zjawił, dlaczego, po co i co z tego wynikło.

      Widziałem, że nie jest zadowolony, a momentami wręcz zły na mnie.

      – Chudy, ja jebię! – wybuchnął w końcu. – To ja do ciebie wtedy dzwonię jedną ręką, drugą próbuję hakować zlecenie… które ty wystawiłeś na samego siebie?! I nie raczyłeś mi powiedzieć?!

      – Sorry, Kulas, ale tak było trzeba. Nie mogłem pozwolić…

Скачать книгу