Nieboszczyk sam w domu. Alek Rogoziński
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Nieboszczyk sam w domu - Alek Rogoziński страница 6
– Kiełbasę?! – Pola wytrzeszczyła oczy. – Kłamiesz!
– Nie, daję ci słowo honoru. Nazywa się salami. Możesz sobie sprawdzić!
– Powaga? – Poli nie za bardzo chciało się to pomieścić w głowie. – I ktoś to je? Skąd to wiesz?
– Od mojego taty – wytłumaczył Kacper. – Przyniósł salami ze sklepu i gdy robił sobie kanapkę, to powiedział, że to wielka sztuka zrobić taką kupę z konia. Ale mu wcale nie smakowała. Więc stąd wiem.
– Aha. – Pola postanowiła zapamiętać nazwę tej oryginalnej wędliny i złożyła sobie w duchu przysięgę, że nigdy, przenigdy nawet na nią nie spojrzy, o jedzeniu nie wspominając. – Nie dziwię się, że mu nie smakowała. A co się robi w waszym mieście?
– Nic – przyznał szczerze Kacper. – Kiedy jest szkoła, to się do niej chodzi, ale kiedy jej nie ma, to się nudzi.
Najgorsze podejrzenia Poli okazały się smutną prawdą.
– Ale teraz, gdy już się znamy, to możemy razem w coś pograć – zaproponował Kacper – a poza tym jest tu gabinet magii. Lubię tam chodzić. Tam jest prawdziwy czarodziej. Taki straszny. Można się go bać.
Pola, która już kilka razy widziała Magnencjusza, przytaknęła. Też czuła na jego widok strach.
– Ale jak już go poznasz, przestaje wydawać się taki okropny – wyjaśnił Kacper – tylko bardziej śmiechowy. Wiecznie coś gubi i trzeba tego szukać. Czasem prosi mnie, żeby mu coś przyniósł ze sklepu, i wtedy pozwala mi pobawić się rzeczami w swoim gabinecie. Są tam czarodziejskie kule i karty z dziwnymi obrazkami, i wahadełka, i misy, które robią takie dziwne hałasy, i nawet taki specjalny przyrząd ze strzałką, która lata od jednej strony do drugiej…
Brzmiało to na tyle zachęcająco, że Pola natychmiast nabrała ochoty, żeby też móc wszystkie te tajemnicze rzeczy zobaczyć i dotknąć. W sumie mogłaby też robić zakupy czarodziejowi. O, właśnie, zakupy! Tknięta złym przeczuciem, Majewska popatrzyła na swój telefon. Dwa SMS-y od babci nie wróżyły nic dobrego.
– Teraz muszę iść po zakupy – oświadczyła Kacprowi – ale potem możesz mnie zaprowadzić do tego gabinetu magii. To do zob…
– A co masz kupić? – zaciekawił się Kacper, wpadając jej w słowo.
– Dwa kilo mąki…
– To chyba musi być ciężkie – rzekł chłopak. – Pomogę ci!
Pola obdarzyła go spojrzeniem pełnym uznania, po czym gestem godnym księżniczki oddała mu babciną siatkę na zakupy. Może jej nowy znajomy nie był jeszcze tak bardzo mądry jak ona, ale jednak okazał się dżentelmenem. A Majewska, jak każda przedstawicielka płci pięknej, umiała to docenić.
* * *
Jacek Piecuch miał nóż na gardle. Kilka lat temu, tuż po skończeniu studiów informatycznych i powrocie w rodzinne strony, założył pierwszą w Morderczym firmę komputerową. Ponieważ miasteczko trudno było nazwać metropolią, firma nie utrzymałaby się tylko z lokalnej klienteli. Jacek zarabiał więc głównie na projektowaniu stron internetowych i opiece nad nimi na odległość, a w swoim rodzinnym mieście działał na zasadzie „złotej rączki od wszystkiego”. Szło mu w sumie nieźle, pomijając nieliczne momenty załamania, choćby wtedy, kiedy to jedna ze starszych sąsiadek wezwała go pilnie w środku nocy, bo „kapło jej naleweczką na to coś, w co się puka” i nie działał jej w związku z tym „guziczek esculap” (trochę czasu minęło, zanim zaspany Jacek zorientował się, że chodzi jej o klawisz „esc”), albo gdy zastępca burmistrza zapłacił mu pod stołem tysiaka za „kilka lewych hasełek do naprawdę fajnego porno, najlepiej z dziewuszkami z Tyrolu”. Kłopoty zaczęły się, kiedy mocno znudzony swoją robotą Piecuch postanowił w ramach rozrywki pobawić się w handel walutami. Pierwszy rachunek maklerski otworzył dokładnie w swoje dwudzieste piąte urodziny. Długo szło mu jak po grudzie. Niby czytał tony fachowych poradników, brał udział w wirtualnych szkoleniach, ale sukcesy na koncie miał zerowe. Ciągle też dokładał do tej zabawy, najpierw na zwykłej giełdzie, a później na Foreksie, czyli na mocno ryzykownym rynku handlu walutami. Już miał zrezygnować, kiedy nagle przeczytał w Internecie artykuł o kryptowalutach. Najpopularniejsza z nich, bitcoin, kosztowała wtedy ponad dziewięćset złotych. Kupił ich dziesięć i zaczął nimi handlować, zakładając się przy okazji, czy cena bitcoina wzrośnie, czy spadnie. Nazywało się to dźwignią i potrafiło szybko przynieść spore zyski. Jedną z ledwie kilku polskich giełd, które wtedy pozwalały na tego typu hazard, był BitShow. Przy czym w jego przypadku określenie „polska” było mocno umowne, bo aby nie podlegać rodzimemu prawodawstwu, zarejestrowano ją na Cyprze. Początkowo Jackowi szło fenomenalnie. Kiedy po kilkunastu miesiącach dotarło do niego, że stać go na podróż dookoła świata, ewentualnie przeprowadzkę z Morderczego do stolicy i kupienie tam mieszkania o wiele większego niż kawalerka, w której dusił się w swoim rodzinnym miasteczku, pierwszy raz poczuł się z siebie naprawdę dumny. Zignorował przy tym cichy głos, który gdzieś tam w tyle głowy podpowiadał mu, że pora wycofać się z tego mocno szemranego interesu. Zamiast tego zaczął spekulować jeszcze odważniej. I dokładnie w momencie, kiedy postawił wszystko na jedną kartę, przy okazji zadłużając po uszy firmę, BitShow ogłosił nagle, że kończy działalność. Jacka powiadomił o tym SMS od znajomego, który podobnie jak on ostro szarżował na tej samej giełdzie. Ponieważ wiadomość przyszła w środku nocy, Piecuch spędził czas do rana, wpatrując się w ekran komputera z wyświetlonym komunikatem: „Błąd 404. Strona, której szukasz, nie istnieje”, przy okazji poszczękując zębami i bezskutecznie próbując powstrzymać drżenie rąk. O siódmej rano z pierwszych wiadomości w TVN24 dowiedział się, że właściciele BitShow ulotnili się w nieznanym kierunku, zabierając ze sobą przy okazji prawie pół miliarda złotych. Nikłą pociechę stanowił dla niego fakt, że podobny do jego los spotkał kilkanaście tysięcy innych użytkowników tej giełdy. Jacek wiedział jedno: ma przekichane. I, niestety, doskonale zdawał sobie sprawę, co powinien w tej sytuacji zrobić.
Jeśli w Morderczym popadło się w jakiekolwiek tarapaty większe niż złapanie gumy w samochodzie, a już zwłaszcza takie, które zahaczały o jakiekolwiek kwestie finansowe, czym prędzej korzystało się z usług Geparda Grzywiastego. Mianem tym określano szefa miejscowego półświatka, na pozór chromego i miłego niczym jelonek starszego pana, który mieszkał na skraju miasteczka w sielskim białym domeczku otoczonym ogromnym ogrodem, sprawiającym wrażenie rajskiego, w którym to hodował wszelkie możliwe odmiany warzyw. Gepard, niegdyś księgowy w korporacji medycznej, został umocowany na stanowisku „podwarszawskiego Ojca Chrzestnego” przez swojego młodszego brata, Tygrysa Złocistego, rządzącego niepodzielnie półświatkiem stolicy. Swoje ksywki obaj panowie zawdzięczali, jak łatwo się domyślić, mocno oryginalnym koafiurom: fryzura Tygrysa prezentowała się tak, jakby tajfun przeszedł przez pole słoneczników, a Geparda – jakby ktoś mu dokleił nad czołem pęczek natki pietruszki. Obaj bracia znani byli z bezwzględności i tajemnicą poliszynela był fakt, że w ogródku starszego znajdują się nie tylko pomidory, ogórki, dynie i insze bakłażany czy cukinie, ale też zwłoki kilku jego wrogów, dłużników oraz osób, które próbowały prowadzić swoje własne nielegalne interesy na jego terytorium. W przeciwieństwie do swojego rozgadanego i jowialnego brata Gepard Grzywiasty wydawał się człowiekiem cichutkim, spokojnym i przepraszającym za to, że żyje. Oczywiście były to jedynie pozory, bo w istocie rzeczy był psychopatą,