Nieboszczyk sam w domu. Alek Rogoziński
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Nieboszczyk sam w domu - Alek Rogoziński страница 9
– Myślałeś kiedyś o przebranżowieniu się? – zapytał go po chwili.
Piecuch pokręcił głową.
– Przydałby mi się ktoś, kto wygląda tak niewinnie i przy okazji potrafi myśleć. Bo ci tutaj… – Gepard skrzywił się – …są pospolitymi idiotami. Pożytecznymi, ale nie wtedy, kiedy trzeba wykazać się inteligencją większą niż ta, którą ma kura. Przemyśl to. Mógłbyś u mnie nieźle zarabiać. Oczywiście, jeśli tylko wypełnisz swoją pierwszą misję bez kombinowania.
Jacek, który z miejsca wyobraził sobie, jak zamienia się w postać z gangsterskich obrazów Patryka Vegi, lekko się przeraził. Tym bardziej że od najmłodszych lat miał problemy z wygłaszaniem wulgaryzmów, a wszyscy bohaterowie tychże filmów sprawiali wrażenie cierpiących na zaawansowane stadium zespołu Tourette’a.
– Przemyślę – obiecał, żeby nie rozdrażniać Grzywiastego. – Najpierw jednak chciałbym się dowiedzieć, co właściwie mam ukraść…
– A, oczywiście. – Na twarzy gangstera pojawił się uśmiech. – Już ci wszystko tłumaczę…
ROZDZIAŁ II
Choć Maria przewidywała, że przygotowanie świątecznej niespodzianki przy wiecznie kręcącym się po domu mężu nie będzie prostym zadaniem, to łaskawy Los litościwie postanowił iść jej na rękę. Na cztery dni przed Wigilią okazało się, że priorytetowy projekt, realizowany na Wybrzeżu przez należące do jej ukochanego biuro architektoniczne, natrafił na sporą przeszkodę. Wzięła się ona z niedbalstwa cymbała-zleceniodawcy, który beztrosko pomylił dokumenty i dostarczył taki, z którego wynikało, że główna siedziba znanej trójmiejskiej firmy ubezpieczeniowej „TU-bezpiecznie” ma zostać postawiona na terenie płaskim. Krystian i jego ludzie stworzyli projekt w pełni godny co najmniej londyńskiego City albo berlińskiego Postdamer Platz. Wszystkie decyzyjne osoby ze strony inwestora zachwyciły się nim wręcz niebotycznie, po czym okazało się, że zamiast łąk i pastwisk na miejscu znajduje się kilkanaście pagórków oraz jedna całkiem spora górka. W dodatku niczego nie można stamtąd usunąć, bo w wyniku prężnej działalności miejscowej grupy archeologicznej wzniesienia te zyskały status zabytkowych kurhanów i trzeba było je teraz wkomponować w projekt bez naruszania ich struktury. W związku z tym budowla miała szansę prezentować się niczym wiszące klasztory w greckich Meteorach i istniała groźba, że pracownicy, aby dostać się do swoich biur, będą musieli zakupić osprzęt alpinistyczny albo paralotnię. Ponieważ wizytująca to miejsce zastępczyni Krystiana zareagowała na widok górek i wieść o ich statusie tak jak na każdy inny problem, to znaczy wydała z siebie pobożny w treści, acz i krótki okrzyk: „Jezusiczku!”, i zaczęła szlochać, a następnie w czasie telefonicznej rozmowy z Witkiem na pytanie, czy ma pomysł, jak wybrnąć z tego kłopotu, odpowiedziała ponuro: „Mam. Musimy sobie strzelić w łeb!”, mąż Marii, chcąc nie chcąc, udał się na wizję lokalną, aby przez kilka dni dokonać stosownych pomiarów i zmodyfikować projekt, dostosowując go do górzystej rzeczywistości. Zgodnie z obietnicą miał wrócić prosto na wigilijną kolację. Na szczęście tuż przed wyjazdem przytachał choinkę. Potem zaś zrobił z Marią zakupy, w wyniku których ich lodówka zaczęła się zamykać jedynie po uprzednim mocnym zaparciu się o drzwi, pomieszczenie gospodarcze nasuwało przypuszczenia, że Witkowie przygotowują się na wieloletnią epidemię dżumy i cholery, a wanna przeobraziła się w staw, w którym radośnie pływały szalenie zadowolone z życia i jakimś cudem słusznie przewidujące, że nie skończą w galarecie ani na patelni, ale z powrotem na wolności, dwa karpie. Maria ucałowała męża na pożegnanie i pomachała mu, gdy ruszał w drogę, po czym od następnego ranka zabrała się do zamieniania ich domu w świąteczną krainę cudów. W tym celu udała się najpierw do sklepu „Bomba!”, w którym w adwencie zawsze można było kupić wszelkiego rodzaju bożonarodzeniowe dekoracje, i ku zadowoleniu prowadzącej go nieco zwichrowanej na umyśle właścicielki wykupiła lwią część sprowadzonego na tę okazję asortymentu, którym następnie przystroiła bez mała każdy metr swojego mieszkania. Na koniec w jedynym w Morderczym sklepie ze sprzętem RTV odebrała zamówiony wcześniej, wymarzony przez męża siedemdziesięciocalowy telewizor naszpikowany technicznymi bajerami niczym baton Pierrot orzeszkami arachidowymi. Chciała go nawet od razu uruchomić, ale niestety zrozumienie instrukcji obsługi tego wynalazku przerosło jej możliwości. Od trzeciej strony znajdowały się tam już tylko tajemnicze zdania typu: „aby nawiązać bezpieczne połączenie WPS, wybierz opcję kod PIN w oprogramowaniu routera, następnie sprawdź poprawność ustawień DHCP, a razie kłopotów skonfiguruj statyczne adresy IP”, przy których Maria zaczęła się zastanawiać, czy na pewno w ciągu siedemnastu lat edukacji dostatecznie dobrze poznała język polski, oraz mieć obawy, czy aby nie zbliża się wojna, skoro zaczęto już szyfrować nawet tak niewinne publikacje jak wskazówki dotyczące obsługi telewizora. Zniechęcona, machnęła ręką, doskonale wiedząc, że mąż rozszyfruje wszystkie te idiotyzmy w sekundę, i zadowoliła się przewiązaniem potężnego prezentu czerwoną wstęgą z kokardą. W ten sposób niespodzianka, a właściwie, doliczając do tego też dekoracje, to nawet dwie – były gotowe. Wystarczyło tylko popracować nad świątecznym menu i poczekać na powrót Krystiana…
* * *
W chwili kiedy zaczytana w instrukcji obsługi telewizora Maria czuła, że od zdań w stylu: „aby dokonać kalibracji ISF, należy zaktywizować podmenu w opcji Active Screen”, zaczyna powoli siwieć, w swoim „Gabinecie Magii” wróżbita Magnencjusz ubrany w czarno-złotą szatę i ogromny fioletowy turban udawał, że przewiduje przyszłość jej najlepszej przyjaciółki Kariny Kwiecień. W tym celu najpierw rozpalił w pokoju kilkanaście świec, potem pomajtał jej przed nosem jakimś dziwacznym pozłacanym wisiorem, nazywając go „wahadłem Druidów”, następnie dwa razy walnął pałką w zawieszoną za jego plecami ogromną złotą misę, pouczając swojego gościa, że ogłuszający odgłos wydany przez ten „święty gong czystych serc” przenosi złą aurę kanałami dźwiękowymi prosto do Tybetu, gdzie jest ona neutralizowana przez lokalnych mnichów, a na koniec wyciągnął nieco podniszczone karty, tytułując je „Drogowskazami Wewnętrznego Poznania”. Dopiero wtedy poprosił o pytania. Oczywiście gdyby miał na sobie dres Pumy i melonik, zamiast wahadła użył sznurowadła, walnął pałką w swoje kolano i powróżył z kart „Czarnego Piotrusia”, osiągnąłby mniej więcej ten sam poziom mistycznego wtajemniczenia. Talent do przepowiadania przyszłości i łączenia się z zaświatami, tudzież innymi światami, Zdzisław Kiełek, bo tak naprawdę zwał się Magnencjusz, miał bowiem zerowy. Na pomysł, aby zarabiać na życie jako wróż, wpadł zaś przez przypadek, kiedy to jego kolega ze studiów zaczął pracować jako wydawca w jednym z ezoterycznych kanałów telewizyjnych i zaproponował mu, aby dorobił parę złociszy, występując wieczorami na antenie. Na nieśmiałą uwagę Zdzisława, że nijak się nie zna na wróżeniu, odpowiedział lekceważąco: „Stary, a myślisz, że inni to się niby znają? Wszystkie prawdziwe wróżki pracują u konkurencji. My mamy tylko spady. Samych oszołomów i wariatki. Jedna sprowadziła mi ostatnio do studia jakiegoś łysego kota, który wyglądał jak oskubana kura. Gdy kamerzysta chciał kiciusia pogłaskać, ten pokąsał go do krwi i teraz biedak musi brać zastrzyki przeciw wściekliźnie. Druga, jak zaczęła rozpalać magiczne kadzidła, to potem musiała przekrzykiwać kaszlących kamerzystów, i wyglądało to tak, jakby wróżyła na oddziale dla gruźlików. Jeszcze inna przyszła z jakimś świecznikiem i o mało co nie puściła z dymem całego studia. Piromanka jedna! Zresztą faceci nie lepsi! Jeden jest erotomanem. Każdej dzwoniącej singielce radzi, żeby założyła sobie konto w serwisie randkowym. Dobrze, że od razu nie każe im wrzucać amatorskich pornoli do Internetu. Poza tym, jeśliby którykolwiek z moich magów znał się na tym, co robi, to już dawno podyktowałby mi szczęśliwe