Asystentka. S.K. Tremayne
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Asystentka - S.K. Tremayne страница 15
Ale kogo to teraz obchodzi? Znalazłam go w kontaktach, wybrałam połączenie – od razu włączyła się poczta głosowa.
Mój numer też zablokował. Uciekł. Jest przerażony.
Dlaczego?
Najpierw ciemność, potem cisza, a teraz to?
Kiedy idę dalej, chowając telefon do kieszeni, czuję się wyobcowana i zagrożona. Jackson’s Lane to zawsze ciche miejsce, ale teraz jest inaczej – przeszywające zimno sprawia, że samotność staje się namacalna: bolesna, szorstka, dławiąca. Jedyne, co słyszę, to mój przyspieszony, wystraszony oddech.
Odwracam się.
Nikogo tam nie ma.
Patrzę na zasłonięte okna i ciemne drzwi; nie widzę żadnych oznak ludzkiego życia, przez co jest tylko gorzej.
Serce bije mi jak oszalałe. Moja wewnętrzna słabość. Tata biegnie, by mnie złapać, to już prawie koniec, próbuje być miły, kochający, zabawny, jak wcześniej, jak zawsze, ale robi to za szybko, zbyt gwałtownie, robi się strasznie. Nie, nie, nie. Czuję, że muszę biec, wydostać się stąd, uciec. Panika narasta. Pomocy. Pomocy!
Rozdział 8
Jo
Jestem już niemal na końcu uliczki, niedaleko rozciąga się oświetlona i ożywiona Archway Road. Oddycham powoli, odzyskując samą siebie – logiczną i rozsądną. Spanikowałam, to wszystko, upiorne teksty Liama wytrąciły mnie z równowagi. Nie, nikt mnie nie śledzi; nie, stacji metra nie strzegą rumuńskie wilki.
Liam był po prostu… Liamem? Pewnie ma dziewczynę i chce się mnie pozbyć – ze swojego życia i swojej głowy. Odstrasza mnie. Może był z nią, kiedy do niego napisałam, i też spanikował.
Tak.
Wchodzę do całkowicie pustego wagonu, a metro przejeżdża z hukiem przez Archway, Tufnell Park, Kentish Town. Kiedy wysiadam w Camden, ludzi jest już nieco więcej. Naprzeciwko metra, w World’s End, znanym kiedyś jako Mother Damnable, grają rocka. Na zewnątrz chłopaki palą zioło, śmiejąc się z obleśnych żartów. W miejscu, gdzie podróżujący szukali schronienia przed bandytami.
Już niedaleko – idę w górę Parkway, obok zamkniętych kawiarni, brudnych zasp i wykwintnych pubów; okolica z każdym krokiem wygląda na coraz bogatszą. Od wysuszonych schronisk dla bezdomnych przy Arlington Road, które kosztują dwa funty za noc, do niemal pałacowego szyku szeregowych kamienic zaprojektowanych przez Johna Nasha – dwadzieścia tysięcy funtów za metr kwadratowy – w kilka minut.
Jestem blisko, skręcam u szczytu Parkway – i zatrzymuję się. Na chodniku naprzeciwko mojego domu, domu, w którym znajduje się mieszkanie Tabithy, zebrał się mały tłum. To pewnie goście z Edinboro Castle. Głowy zwracają w stronę mojego mieszkania, ale ponieważ sam budynek jest jeszcze za rogiem, nie widzę dlaczego. Nie rozumiem, co takiego mogłoby się tam dziać.
Im bliżej jestem, tym większe dostrzegam zmieszanie na ich twarzach. Co oni widzą? O co chodzi?
Kiedy wychodzę zza rogu, podnoszę wzrok.
Już widzę, chociaż wolałabym nie.
Wszystkie światła w mieszkaniu zapalają się w jednym momencie. Są oślepiające. Każde z nich. Przez odsłonięte zasłony widać czerwone ściany, drogi telewizor, ulubione stalowe rzeźby Tabithy. Po chwili wszystko ogarnia ciemność, w oknach odbijają się latarnie na Delancey, mokre auta i delikatny śnieg. Za moment wszystko się powtarza. Światła zapalają się, a potem gasną. Gasną i zapalają. Każda jedna żarówka.
Wygląda to tak, jakby światło faktycznie żyło. Nadawało coś do kogoś, używając alfabetu Morse’a. Ale do kogo? I kto jest w środku, kto wysyła wiadomość?
Nikt. Albo raczej: na pewno nie człowiek.
Słyszę, jak ktoś mnie woła.
To moja sąsiadka, mieszka jakieś trzy domy dalej. Deborah Welland. Jest w szlafroku, trzęsie się na mrozie. Imprezowicze rozchodzą się powoli, kręcąc głowami. Debs podchodzi bliżej; to dość nerwowa kobieta, jakoś po czterdziestce, rozwiedziona, z farbowanymi włosami. To ten typ, który zgłasza do rady dzielnicy absolutnie wszystko – za dużo drzew, za mało drzew, za dużo autobusów, za mało autobusów – ale zawsze chce jak najlepiej. Oddałaby mi ostatnią szklankę cukru, choć sama słodzi trzy czubate.
– Debs, co jest? Co się dzieje?
Głupie pytanie. Obydwie wiemy, co się dzieje. Deborah pokazuje w górę, w stronę wąskiego balkonu z ozdobną balustradą.
– Całą noc – mówi z zatroskanym wyrazem twarzy. – Całą noc tak robią. Twoje światła… zapalają się i gasną. Jak jakiś kod.
Kręci głową i patrzy na mnie. Z żalem?
– Na początku zobaczyłam to koło ósmej, kiedy wracałam z pracy. Widziałam, że wszystkie tak robią. Migają. Myślałam, że to korki. Ale to trwa już tak długo…
Obydwie spoglądamy w górę, a światła w pustym mieszkaniu powtarzają cykl. Zapalają się i gasną. Na zmianę. Przez minutę. Wstrzymuję oddech, przerażona jak małe dziecko, któremu ktoś włączył horror dla dorosłych. Dlaczego to takie straszne i zarazem hipnotyzujące?
To muszą być asystenci. Kontrolują światła. Od razu mi lżej, bo inni też to widzą, nawet jeśli boję się coraz bardziej. W zasadzie to czego jesteśmy świadkami?
– To dziwaczne… Przepraszam, ale tak jest – mówi Deborah. – Jakby ktoś był w twoim mieszkaniu i bawił się wszystkimi włącznikami. Ale nikogo nie widać. Dom nie jest nawiedzony, prawda?
Stara się obrócić wszystko w żart, ale to ostatnie, na co mam ochotę. Drobne płatki śniegu topnieją mi na twarzy; moja słodka, nieco neurotyczna sąsiadka jest wyraźnie wzburzona.
– Próbowałam dodzwonić się do Tabithy. – Deborah przykłada do twarzy dłoń z wystawionym kciukiem i małym palcem, jakby trzymała jakąś starą słuchawkę. – Pomyślałam, że powinna wiedzieć, bo to jej mieszkanie i tak dalej… ale nie mogłam się połączyć.
– Byłam w pubie. Z nią. Pewnie miała wyłączony telefon.
– Jezu, zobacz, znowu…
Deborah ma rację. Światła migają na całą ulicę, oświetlając pobliskie budynki; pewnie widać je aż w Regent’s Park, gdzie nie dają zasnąć wilkom zamkniętym w ciasnych klatkach zoo.
– Powinnam tam iść – mówię, próbując wyglądać na bardziej spokojną niż w rzeczywistości. – To pewnie jakaś usterka w elektronice. Wiesz, jaka jest Tabitha. Wszystko zawsze najlepsze, zawsze najnowsze, ale te rzeczy też czasem się psują. Całe mieszkanie wariowało przez ostatnie kilka dni.
Deborah