KIM BYŁBYM BEZ CIEBIE?. Guillaume Musso
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу KIM BYŁBYM BEZ CIEBIE? - Guillaume Musso страница 12
Archibald puścił worek, który spadł i leżał teraz przy jego stopach. Martin zauważył na nim znak Royal Air Force.
Skąd on wie, że… – zakołatało mu w głowie.
– Miałeś szansę, ale ją przegapiłeś – stwierdził złodziej.
Archibald mówił niskim głosem i miał lekki szkocki akcent, zwłaszcza przy wymawianiu „r”. Martin pomyślał o głosie Seana Connery’ego, który z dumą obnosił akcent swego ojczystego kraju niezależnie od narodowości postaci, którą w danym momencie grał.
– Proszę wyciągnąć ręce w moim kierunku! – krzyknął Martin, wyjmując kajdanki z kieszeni kurtki.
Tym razem Szkot nie posłuchał.
– Zrobiłeś jeden błąd, ale najgorszy, jaki mogłeś. Zostawiłeś sobie możliwość przegranej, mimo że mogłeś wygrać. Wahanie jest zawsze fatalne…
Martin stał jak sparaliżowany. Przeraziła go ta nagła zamiana ról.
– Pechowcy zawsze przegrywają z powodu własnych błędów, a nie przez przeciwników, ale to chyba już wiesz – ciągnął Archibald.
Wiatr wiał coraz silniej. Nagły powiew wzniósł w powietrze chmurę kurzu, zmuszając Martina do zakrycia twarzy. Niewzruszony McLean mówił dalej:
– Czasem jest łatwiej przegrać, niż zapłacić cenę, którą kosztuje zwycięstwo, prawda?
Ponieważ Martin milczał, Archibald powiedział z naciskiem:
– Przyznaj się przynajmniej, że zadałeś sobie to pytanie.
– Jakie pytanie? – zapytał Martin, mimo że nie chciał się odzywać.
– „Gdybym dziś zaaresztował McLeana, jaki sens miałoby moje życie jutro rano?”.
– To „gdybanie” nie ma sensu. Aresztuję pana dziś. Teraz.
– No, synku, przyznaj, że masz w życiu tylko mnie.
– Nie jestem pana synkiem, okay?
– Nie masz żony, dzieci, od wieków nie byłeś w stałym związku. Rodzice? Obydwoje nie żyją. Koledzy? Większością z nich pogardzasz. Zwierzchnicy? Uważasz, że nie doceniają twojej pracy.
Mimo że Archibald patrzył w lufę wycelowanego w niego pistoletu, zachował zadziwiającą pewność siebie. Martin miał do dyspozycji broń, Archibald – tylko słowa. Ale w tej chwili słowa odnosiły większy skutek niż pistolet.
Oczy Archibalda zabłysły. Biła z niego dziwna mieszanka bezwzględności i elegancji.
– Przyznaj, chłopcze, że tym razem przeceniłeś swoje siły.
– Nie sądzę – skłamał Martin.
Starał się dodać sobie odwagi, ściskając mocno pistolet, który zdawał się ważyć tonę i wyślizgiwał mu się ze spoconej dłoni, mimo że uchwyt sig sauera był specjalnie chropowaty.
– Dziś wieczorem powinieneś mieć wsparcie kolegów! – dobił go Archibald.
Podniósł płócienny worek leżący u jego stóp, jakby nadeszła chwila rozstania, i wyjął z niego autoportret van Gogha, po czym wystawił rękę z obrazem za balustradę mostu.
– Sytuacja wygląda następująco: albo będziesz miał obraz, albo mnie! – uprzedził, udając, że wrzuca płótno do rzeki.
Martin wpadł w panikę. Wpatrywał się w obraz, który błyszczał hipnotyzującym błękitem.
Coś tu nie grało. Wiedział, że Archibald był estetą, prawdziwym koneserem. Nigdy nie zniszczyłby dzieła sztuki, nawet gdyby w grę wchodziło własne bezpieczeństwo. Prawda, że w zeszłym roku manifestacyjnie zaprotestował przeciw wystawie Jeffa Koonsa w Pałacu Wersalskim. Domowym sposobem zrobiona bomba umieszczona w wielkim homarze zawieszonym w jednej z sal rozbiła rzeźbę współczesnego artysty w drobny mak. Ale Jeff Koons to jednak nie był Vincent van Gogh…
– Nie wygłupiaj się, McLean!
– Niełatwy wybór, prawda?
– Nie ośmieli się pan! – rzucił Martin. – Znam pana lepiej, niż pan myśli.
– W takim razie… hasta la vista, synku! – wykrzyknął Archibald, rzucając obraz w ciemne wody rzeki jak najdalej mógł.
Przerażony Martin wskoczył na występ zakrywający gzyms mostu. Z powodu wiatru Sekwana była wzburzona niczym niespokojne morze. Martin od zawsze nienawidził pływania i od czasu egzaminu na oficera policji, który ledwo zaliczył w tej dziedzinie, nie zamoczył stopy w basenie. Ale tej nocy nie miał innego wyjścia.
Wziął głęboki oddech i skoczył w czarną wodę.
Życie van Gogha było w jego rękach.
*
Archibald przeszedł przez drugą część mostu, po czym skierował się przed Luwr, gdzie stał zaparkowany elegancki, zabytkowy, angielski samochód w doskonałym stanie. Zasiadł za kierownicą i ruszył w kierunku quai François Mitterrand. Po chwili znikł w nocnym mroku.
5
Kochankowie z Pont Neuf
Szkoda, że nie miałem dwóch serc: jednego nieczułego, drugiego – wciąż zakochanego. To zakochane powierzyłbym tym, dla których biło, a sam szczęśliwie żyłbym z tym pierwszym.
AMIN MAALOUF
Quai Saint Bernard, 3.20
– Ruszać się, chłopaki! Wezwanie na Pont Neuf!
Kapitan Karine Agneli weszła do pomieszczenia, w którym odpoczywali policjanci, w głównej kwaterze paryskiej straży rzecznej.
– Diaz i Capella, idziecie ze mną. Jakiś facet rzucił się do wody.
Obaj porucznicy poszli za swoją szefową i kilka chwil później wsiadali na pokład kormorana, jednej z motorówek patrolujących nabrzeża Sekwany.
Motorówka zdawała się ślizgać po falach, w których odbijało się złote światło latarni miejskich.
– Do cholery z tymi samobójcami! – zaklął Diaz. – To już czwarty w tym tygodniu.
– Dlaczego nie rzucają się pod pociągi? – westchnął Capella.
– Dość tych głupich żartów! – objechała ich Karine.
Faktycznie mosty paryskie przez cały rok przyciągały różnych desperatów, mobilizując brygadę, której udawało się udaremnić około setki samobójstw rocznie. Ale latem, kiedy nad rzeką spacerowały tłumy, interwencje policji były znacznie częstsze. Po głupich zakładach na zakrapianym wieczorze czy po akcji „Paris plage”