Legion Nieśmiertelnych. Tom 3. Świat Postępu. B.V. Larson

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Legion Nieśmiertelnych. Tom 3. Świat Postępu - B.V. Larson страница 15

Legion Nieśmiertelnych. Tom 3. Świat Postępu - B.V. Larson

Скачать книгу

na ramieniu klepnięcie.

      – Będziesz chciał mnie wyrolować? – zapytał cicho Carlos, trochę za bardzo zbliżając swój hełm do mojego.

      – Na pozycję, żołnierzu! – odparłem. – Szykuje się prawdziwa walka!

      – Jasna cholera, McGill!

      Carlos odsunął się i odczołgał na brzuchu od mojego stanowiska.

      Miałem ochotę się roześmiać. Oto jeden z tych nielicznych, którzy znają mnie na wylot.

      Uważnie wypatrywałem celu z działem opartym na sztucznej skale, aż namierzyłem zbliżający się pluton. Miałem rozpocząć od szerokokątnego strzału, który poraziłby wszystkich na przedzie stożkowatym promieniem wrzącej plazmy. Zasadzka i zlikwidowanie połowy grupy przy pierwszej salwie były częścią procedury.

      Jednak zamiast tego wycelowałem na tyły, gdzie czaiła się z pistoletem chuda adiunkt, wyglądająca na mocno spiętą.

      Oczywiście wiedziała, co jest grane. Wiodła swój pluton prosto w zasadzkę, żeby dać im „lekcję”.

      – McGill prowadzi! – powiedział Harris. – Strzelaj, gdy będziesz gotowy, bombardierze!

      Nie byłem w stanie oddać czystego strzału. Rekruci gonili wokół beztrosko, zbijając się w gromadki i nawet nie zachowując odległości od siebie nawzajem. Patrzyłem, jak poszturchują jedni drugich i zaśmiewają się do rozpuku. Musiałem przyznać, że tym szczeniakom przydałoby się małe szkolenie.

      – McGill, co jest? – zapytał Harris sekundę później. – Wal, człowieku!

      To było jak nawlekanie igły wężem strażackim. Przesunąłem lufę w prawo, a potem w lewo. Cholera, ta adiunkt była chuda jak szczapa! Sprawiała wrażenie, jakby wiedziała, co się kroi.

      W końcu dostałem szansę na czysty strzał i od razu ją wykorzystałem. Strumień jaskrawej energii pokonał krótką odległość pomiędzy dzielącymi nas zbieżnymi liniami. Minął kilkoro zaskoczonych rekrutów i precyzyjnie trafił adiunkt w górną część ciała. Głowa kobiety całkiem wyparowała, a wraz z nią spłonęła większość jej wąskich ramion.

      Mój tata zwykł opowiadać o tym, jak kury dalej gonią po podwórku, kiedy ucina się im łby. W tym przypadku było całkiem inaczej. Adiunkt padła na podłogę, martwa jak kamień. Za to pozostali rekruci z jej plutonu z pewnością przywodzili mi na myśl spanikowany drób, gdy pospiesznie szukali kryjówek, wrzeszcząc na siebie.

      Otaczający mnie niegodziwi kamraci celowali, ale wstrzymywali ogień, czekając na rozkaz. Na naszą korzyść działały ciężkie pancerze, doświadczenie i zaskoczenie. Jednak rekruci mieli nad nami pięciokrotną przewagę liczebną.

      – Co to miało być?! Nie strzelaj jak pieprzony cykor! – zażądał Harris. – Rozwal tych z pierwszego szeregu, zanim się rozbiegną!

      Odłożyłem na bok swoje działo plazmowe i odłączyłem grzałkę. Parując, wypadła na zakamuflowany pokład. Leżała tam, skwiercząc i delikatnie dymiąc.

      – Bombardier zgłasza usterkę broni – oznajmiłem ze spokojem. – Powtarzam, bombardier McGill zgłasza…

      – Niech cię szlag, McGill! – ryknął Harris. – Na żarty ci się zebrało? Cała reszta ma strzelać bez rozkazu! Roznieście ich w pył!

      Otworzyli ogień z obu stron, niemal jednocześnie. Rekruci zdołali przemóc oszołomienie i wrócili do walki. Ich dowódca poległ, jednak oni sami, gdy minął pierwszy wstrząs, odpowiedzieli na atak, przypadając do ziemi i czołgając się w naszą stronę.

      Metalowe drzewa wokół zostały spopielone przez niezliczone serie strzałów. Kontratakowałem, strzelając drugą spluwą, i zdjąłem dwóch, a potem dostałem kilka razy i musiałem się wycofać. Nikt nie lubi umierać. Ja też tego nie trawię. Serio.

      Moja ciężkozbrojna drużyna została zepchnięta do odwrotu. Pojedynczy strzał z tracha nie był dla nas zagrożeniem, ale teraz tysiące pocisków tłukło z grzechotem o zbroje. Po kilku trafieniach w jedno miejsce można się przebić i powalić nawet mocno opancerzonego żołnierza.

      Cofaliśmy się, aż za plecami mieliśmy już ścianę na drugim końcu pomieszczenia. Do tego czasu padło trzech ciężkozbrojnych, w tym Carlos. Dyszałem ciężko.

      Nie wyglądało to dobrze. Zdjęliśmy co najmniej połowę rekrutów, ale reszta miała w oczach żądzę krwi. Byli wkurwieni, zdążyli się już trochę zorganizować i ostro napierali.

      Coś głośno brzęknęło i pomyślałem, że załatwili mnie na dobre. Ale był to tylko Harris, naparzający rękawicą w mój hełm.

      – Powinienem sam cię zastrzelić! – grzmiał.

      – Musimy dostać się do północnej ściany, weteranie! – zawołałem. – Są tam skały. Schowamy się za nimi!

      Harris miał obłęd w oczach.

      – Zrobię to… – powiedział, przystawiając mi gnata do głowy. – Poślę cię do piachu!

      – Będzie miał pan większe szanse na przeżycie, jeśli wycofamy się za tamte skały i będziemy się osłaniać, weteranie!

      Harris warknął sfrustrowany i pobiegł w stronę kamieni. Osłaniałem go i nadziałem na rozgrzany nóż bojowy rekruta, który podpełzł za blisko. Potem upadłem, podczas gdy Harris ostrzeliwał goniących mnie przeciwników.

      W końcu dotarliśmy do skał, zaszyliśmy się za nimi i pozwoliliśmy, by nieprzyjacielski patrol odniósł zwycięstwo.

      I tak oto, po raz pierwszy w historii Legionu Varus, to rekruci wygrali scenariusz z zasadzką.

      – 7 –

      Nie był to pierwszy ochrzan, jaki miałem zebrać, i wiedziałem, że prawdopodobnie nie ostatni.

      Zostałem wezwany do gabinetu centuriona Gravesa mniej więcej godzinę po tym, jak zażarta wymiana ognia w sali ćwiczeń zakończyła się klęską mojej drużyny. Dobrze wiedziałem, czego mogę się spodziewać.

      W dni takie jak ten Harris zazwyczaj szczerzył do mnie zęby w paskudnym uśmiechu, jednak tym razem był zbyt wkurwiony, żeby czerpać z tego radość. Świdrował mnie spojrzeniem i wiedziałem, że najchętniej wpakowałby mi serię między oczy albo przynajmniej soczyście mnie opluł.

      Graves zasalutował nam, gdy przekroczyliśmy próg jego gabinetu, ale nie wydał komendy „spocząć”. Staliśmy wyprężeni, z oczami utkwionymi w jednym punkcie, gdy on mierzył nas obu wzrokiem. Wreszcie westchnął ciężko.

      – McGill – zwrócił się do mnie – przykro mi, ale weteran Harris zażądał dla ciebie oficjalnej reprymendy za twoje dzisiejsze zachowanie. Wysłuchałem już jego wersji wydarzeń. Proszę, żebyś teraz przedstawił swoją, krótko i zwięźle.

      – Tak jest, sir – odparłem. – Dzisiaj o godzinie ósmej zero zero dołączyłem w sali ćwiczeń do zespołu ciężkozbrojnych żołnierzy pod dowództwem weterana Harrisa. Planowaliśmy przygotować

Скачать книгу