Krew Imperium. Brian McClellan
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Krew Imperium - Brian McClellan страница 41
– Nie – uspokoił ją Michel – ale lepiej sprawdzić, niż potem żałować. No dobrze, wszystko w porządku. Idź za mną.
Weszli dwa piętra i opuścili kamienicę, wchodząc na pajęczą sieć wiszących przejść. Nawet mając w głowie mapę z kamieniołomu, Michel trzykrotnie się pogubił, zanim doprowadził ich do miejsca przeznaczenia: wysokiego budynku, wciąż niemal w jednym kawałku. W pobliżu samego centrum Jamy.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił.
– A co to za miejsce? – zapytała Ichtracia z wyraźnym sceptycyzmem.
Michel zadudnił w drzwi, otworzył się wizjer i spojrzała na nich para oczu.
– Byliście umówieni?
– Nie – przyznał Michel – ale mam to. – Odliczył dokładnie osiemdziesiąt trzy krana w adrańskich banknotach i przysunął je do niewielkiego okienka w drzwiach. Natychmiast zostały pochwycone, a wizjer zatrzaśnięty.
– To miejsce jest domem najlepszego handlarza broni Palo w całej Fatraście. Nic nie mów, tylko wyglądaj groźnie. – Uniósł palec dla podkreślenia. – Ale niezbyt groźnie.
Drzwi otworzyły się gwałtownie i powitał ich szeroki uśmiech garbatego Gurlanina. Dwukrotnie skinął im głową.
– Schodami – poinstruował, wskazując schody. – Na samą górę.
Michel popatrzył na wąską klatkę windy umieszczoną przy schodach, ale znak na drzwiach oznajmiał: „Winda nie działa”. Wzruszył więc ramionami, kiwnął na Ichtracię i poczęli się wspinać.
Byli na szóstym piętrze, kiedy usłyszeli dobiegający gdzieś z trzewi budynku charakterystyczny pomruk parowego silnika. Na ósme dotarli niemalże w tym samym momencie co winda. Wysiadł z niej garbaty odźwierny, rzucił im bezczelny uśmiech, ukłonił się i otworzył drzwi. Michel zatrzymał się na moment, by złapać oddech, a potem wyszedł w słońce.
Dach pokryty lekko opadającym gontem sięgał wyżej niż większość budynków w Jamie, niemal do wysokości krawędzi Górnego Landfall. Na dachu, na rozłożonym kocu leżał nagi mężczyzna z twarzą przykrytą ręcznikiem, reszta jego ciała kąpała się w słońcu. Skórę, pomarszczoną jak suszona śliwka, miał pokrytą gęstymi i ciemnymi piegami. Był albo ciężko pracującym czterdziestolatkiem, albo osiemdziesięciolatkiem o niespotykanej kondycji. Michel tego nie wiedział, podobnie jak i nikt, kto z nim pracował. Kiedy weszli na dach, gospodarz uniósł ręcznik, po czym ponownie zakrył oczy.
– Dzień dobry – odezwał się Michel. – Pan jesteś Halifin? – Miał już ze trzy razy okazję poznać Halifina, ale ten nie musiał o tym wiedzieć.
– Spotkaliśmy się już kiedyś? – spytał golas.
– Nie – odparł Michel. Nawet nie próbował przedstawić handlarzowi Ichtracii ani jego jej. W tym interesie imiona nie miały znaczenia. – Chcę złożyć zamówienie.
– Skoro się nie spotkaliśmy, skąd wiedziałeś, gdzie mnie znaleźć? – mruknął Halifin spod ręcznika.
Michel spiął się mimowolnie, rzucając przez ramię szybkie spojrzenie na garbusa. Dureń nadal uśmiechał się szeroko, ale teraz ściskał w dłoni pistolet. Nie celował w nikogo, po prostu go trzymał. Ichtracia zmrużyła powieki, na co Michel nieznacznie pokręcił głową.
– Otrzymałem rekomendację.
– Oczywiście, wszyscy moi nowi przyjaciele są rekomendowani – rzekł Halifin. Pistolet garbusa znikł tak szybko, jakby działo się to za sprawą czarów. – Co mogę dla ciebie uczynić? – Nie dotknął już ręcznika na twarzy ani nie próbował okryć swojej nagości.
Michel wyciągnął z kieszeni fragment mapy i owinął w adrańskie krana. Podał zwitek garbusowi.
– Potrzebuję dwanaście skrzyń karabinów Hruscha, dostarczone w to miejsce przed jutrzejszym wieczorem.
– Jesteś pewien, że się nie znamy? – Ton pytania był niemalże figlarny.
– Jestem pewien – odpowiedział Michel beznamiętnie. – Czy otrzymam zamówienie?
Halifin pociągnął nosem.
– Na karabiny Hruscha jest wielkie zapotrzebowanie. Dynizyjczycy kupują je jak dzieci słodycze. Próbują unowocześnić swoją armię.
Michel sięgnął do kieszeni i wyciągnął kolejne tysiąc krana spięte mocnym klipsem. Podał je garbusowi.
– Czy to wystarczy?
Między garbatym a jego panem nie doszło do wymiany żadnych sygnałów czy znaków, a jednak handlarz ziewnął głośno.
– Tak, jak sądzę. – Machnął dłonią i garbus podał mu zarówno mapę, jak i pieniądze. Halifin podniósł róg ręcznika jedną dłonią, a drugą rozwinął mapę.
– Za kamieniołomem Meln-Duna? Pracujesz dla tego starego jastrzębia?
Michel uśmiechnął się lekko.
– Czy miejsce dostarczenia stanowi jakiś problem?
– Nie, żaden. Nikt nie lubi schodzić do katakumb, od czasu gdy Dynizyjczycy oczyścili je w zeszłym miesiącu. To dobre miejsce, by składować broń.
– Wspaniale.
Michel uchylił kapelusza i życzył Halifinowi miłego popołudnia. Odmówił zjechania windą z garbusem, odczekał, aż znajdą się z powrotem na ulicy – czy też na tym, co tu uchodziło za ulicę – i odetchnął z ulgą. Poluzował kołnierz i wytarł krople potu z czoła.
– Czy my właśnie kupiliśmy broń od golasa? – spytała Ichtracia, gapiąc się na drzwi budynku.
– Owszem – potwierdził Michel, przeliczając jednocześnie w myślach, ile zostało mu jeszcze pieniędzy.
– Dlaczego kupujemy karabiny dla Meln-Duna?
– Zastanów się – odparł Michel, myśląc już o następnych etapach swego planu.
– To tak zrobimy z niego męczennika?
– Po części tak.
– Wyjaśnisz mi?
– Nie. – Zauważył zirytowaną minę Ichtracii i rozłożył ręce. – Rozgraniczanie. Jeśli cię złapią, nie będę musiał się martwić, że kolejne etapy planu otchłań weźmie.
– Jeśli mnie złapią, to zrobisz najmądrzej, jeśli oddalisz się jak najszybciej – stwierdziła.
– Pewnie masz rację. Ale przeżyłem tak długo nie dlatego, że byłem nieostrożny. – Pokręcił głową. – Słuchaj, może to zabrzmi niemądrze, ale najlepiej działam, jeżeli nie myślę za dużo o moich planach.
– Boisz się, że ktoś podsłucha twoje