Przewóz. Andrzej Stasiuk

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Przewóz - Andrzej Stasiuk страница 16

Przewóz - Andrzej  Stasiuk Poza serią

Скачать книгу

Skręcam w lewo i już z daleka widzę obnażony kształt domu, do którego przychodzili nocą mężczyźni, jedli słoninę z chlebem i spali na podłodze. Kiedyś był prawie niewidoczny, bo stał w sadzie. Teraz odsłonięty, wystawiony na wiatry z północy i wschodu, przypomina stary statek. Próchnieje, trawią go zmienne pogody, dach się zapada, ceglany komin kruszeje, przez szalowanie przeświecają belki. Do środka strach wejść, bo podłoga załamuje się pod nogami. Więc tylko zaglądam przez brudne, zasnute pajęczynami okna. Jakbym patrzył w głąb minionego, z tym szarym kurzem i pajęczynami, jakbym zaglądał do grobu, gdzie wprawdzie nie ma ciał, ale jest opustoszała, zgasła obecność.

      Tak więc czasem nadkładam drogi, gdy jadę go odwiedzić. Jeśli jest ciepło, siedzi na werandzie i patrzy w głąb ogrodu. W dali dudni wielkie miasto, ale tutaj jest spokojnie. Czasem kilkaset metrów dalej, za drzewami przemknie szybki pociąg. Teraz mało mówi. Odpowiada na pytanie, a potem znów patrzy przed siebie. Wierzę albo wyobrażam sobie, że widzi chłopców na łyżwach w zimowym krajobrazie, dom, który jest ciepły i pachnie jedzeniem, i tylko od czasu do czasu przychodzą nocą obcy, że widzi nieskończony ciąg obrazów, od najwcześniejszych aż po ten ogród, który osłania go przed światem. Bardzo możliwe, że nie poznaje chłopca na łyżwach ani domu w sadzie, lecz mam nadzieję, że go to zajmuje, że sprawia mu przyjemność i chroni przed lękiem, który niesie przyszłość, bo najpewniej nie potrafi jej sobie nawet wyobrazić. Ponieważ jest tylko teraźniejszość i obrazy nieznanych miejsc i postaci, o których nie wie, że nadpływają z przeszłości.

      11

      Bał się poruszyć, żeby nie zakłócić ciszy, która, tak mu się zdawało, wypełniała całą przestrzeń, jaką mógł sobie wyobrazić. „Może wszyscy umarli?” – pomyślał, pilnując, by nie wypowiedzieć tych słów na głos, chociaż kusiło go, bo chciał sprawdzić, czy on sam też nie jest martwy. „Może wszyscy umarli i już będzie spokój?” – pomyślał jeszcze raz i wstrzymał oddech. Otworzył i zamknął oczy. Było tak samo ciemno. Westchnęła i wtedy poczuł, że obejmuje ją ramieniem w talii. Chciał je zdjąć, ale przysunęła się bliżej. Znieruchomieli oboje. Wydawało mu się, że szelest słomy obudzi tych wszystkich umarłych, o których myślał.

      – Śpisz? – zapytała szeptem.

      – Nie. Słuchałem, jak jest cicho.

      Leżeli bez ruchu. Wreszcie gdzieś w oddali zaszczekał pies. Trzykrotnie, piskliwie, jakby coś poczuł i pobiegł.

      – Ja spałam, ale wciąż mi się śniło tamto, więc chyba nie spałam do końca.

      – Spróbuj jeszcze. Nie wiadomo, kiedy będzie okazja na czymś miękkim, suchym i pod dachem.

      – Myślisz, że pozabijają nas wszystkich?

      – Nie można zabić wszystkich.

      – Dziadek mówił, że to zrobią. On jest mądry.

      – Może aż taki mądry nie jest.

      – Pamięta tamtą wojnę i rewolucję…

      – Tak. Siedzi w fotelu z białą brodą jak jakiś Ezechiel i ma pół miliona dochodu rocznie…

      – Już nie ma – powiedziała obojętnie. – Kupuje chleb za dolary. Dlaczego powiedziałeś wtedy, że to rodzice nas wysłali?

      – Wydawało mi się, że tak będzie lepiej. Prościej.

      Usłyszeli, jak zrywa się wiatr. Podmuch uderzył o drewnianą ścianę, cała konstrukcja zatrzeszczała. Poczuł, jak drgnęła i przysunęła się jeszcze bliżej. Leżał nieruchomo, z ramieniem przerzuconym przez jej ciało.

      – Powiedz: będą zabijać wszystkich?

      – Dziadek, dziadek… Tysiącletnia mądrość pokoleń.

      – Hanna też tak mówiła.

      – No tak. Hanna. Mówiła też, że będą budować drogi z popiołów.

      – Nie jest wariatką…

      – Nie jest. Ma tylko sny, tak?

      Podmuch ucichł. Znów odezwało się szczekanie, ale tym razem z innej strony. Tak jakby pies biegał wokół i oszczekiwał nacierający mrok i wiatr, który po chwili znów uderzył w deski. Wydawało mu się, że gorący podmuch wdarł się do środka. Poruszyła się i poczuł jej zapach wydobywający się spod koca.

      – Nie – powiedział. – Nic nam nie zrobią. Zmienia się pogoda. Przyjdą chmury i popłyniemy. – Zbliżył usta do jej ucha i szepnął: – Nie bój się. Następnej nocy będziemy na drugim brzegu.

      Leżeli bez ruchu, nasłuchując nawzajem swoich oddechów. Czuł pot, woń kurzu, zleżałego zboża i czegoś, co mogło być resztką jakiegoś kosmetyku, może perfum, których użyła kilka dni temu, gdy się pakowali, a potem czekali na człowieka, który miał ich wyprowadzić. Na pewno ich nie zabrała, tylko dotknęła palcem kilku miejsc w desperackim i nierozważnym geście, bo przecież mieli wtopić się w tłum, przesiąknąć jego zwierzęcym zapachem, mieli się skryć w stadzie, w jego burym odorze. „Skryć się” – pomyślał i uśmiechnął się w ciemności. „Skryć się”, i zobaczył ją, jak idzie królewskim krokiem, z włosami koloru ciemnego złota, z podniesioną głową, i spojrzenia zbiegają się wokół niej jak szare opiłki wokół lśniącego magnesu.

      – Z czego się śmiejesz? – zapytała.

      – Skąd wiesz?

      – Czuję.

      – Właściwie z niczego. Chyba żeby dodać sobie odwagi. Gdy jest ciemno, muszę sobie przypominać, jak wyglądasz. Nie pamiętam. Muszę sobie dopiero przypomnieć.

      – Daj spokój. Będzie dzień i zobaczysz. Muszę wyglądać strasznie. Cała się lepię.

      – Myłaś się w rzece.

      – Śmierdziała krowami.

      – Przypędzają bydło do wodopoju.

      – Tu w ogóle wszystko cuchnie zwierzętami. Ta szmata, którą nam dał do przykrycia, też. Wszystko. Nie wiedziałam, że może być tyle zwierząt. Mieliśmy psa, były psy na ulicy, czasem kot, krowa na letnisku, ale nie wiedziałam, że można iść drogą i czuć, że zwierzęta nią szły, że zbliża się człowiek, i czuć, że przed chwilą był wśród zwierząt, że żyje wśród nich, że woda, że piach, że powietrze, że ta szmata, którą ci dają do przykrycia…

      – To derka, Doris. Tym przykrywa się konie, gdy się zgrzeją.

      Wiatr wiał już bez ustanku. Ciepły, z południa, napierał na ściany stodoły. I teraz usłyszał, jak podmuchy niosą głosy ze świata. Nikt nie umarł. Sowiecki strażnik na tamtym brzegu przykucnął w kępie wiklin i czujnie palił, wyglądając zmiany. Patrzył w ślad za rozżarzonym skrawkiem gazetowego papieru. Przyczajony, z karabinem w poprzek kolan, wbijał wzrok w mrok obcego kraju i wspominał Bogotoł albo Bugulmę, nie wiedząc, dlaczego kazali mu opuścić rodzinne strony. Niemiecki na tym brzegu spacerował niespiesznie wokół sadu z pistoletem maszynowym na ramieniu i myślał, że ten ciemny kraj będzie w końcu należał do niego. Był młody i sądził,

Скачать книгу