Przewóz. Andrzej Stasiuk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przewóz - Andrzej Stasiuk страница 15
– Ja widziałem. Ale rozerwany był, więc trudno coś powiedzieć. Dostał w brzuch i prawie go przecięło. Może dużym odłamkiem albo kalibrem, tak gdzieś w połowie, i go rozdarło. Więc niby wszystko było widać, ale jakiś taki pusty był. Tylko żebra się od środka świeciły i kręgosłup, a resztę jakby wydmuchnęło, wyssało. I pewnie po okolicy leżała, ale to las był, krzaki, więc nie bardzo się rozglądałem, bo jednak strach taki trup pusty w środku. I już śmierdziało, chociaż długo nie leżał, dzień wcześniej się strzelali, ale pamiętacie, wrzesień, a upały jak w lipcu. No to śmierdziało i od much było ciemno, do oczu właziły, do ust, we włosy, duże i twarde, jakby czarny grad padał. Więc nawet nie stanąłem, tylko w biegu widziałem, siny środek i kręgosłup, i żebra…
Mówił to wszystko wpatrzony gdzieś w dal, przez drewnianą ścianę, w głąb pejzażu, siedem albo osiem kilometrów dalej, gdzie ziemia łagodnie niosła na swym grzbiecie pola i zagajniki aż do samej rzeki. Tam, gdzie w upale późnego lata kryjąca się za wozami pancernymi piechota dostrzeliwała resztki oddziału. Niektórzy ginęli już w wodzie, porywał ich nurt, broń i hełmy ciągnęły ich w dół, a tam zamiast much czekały na nich ryby. Jego młoda śniada twarz była skupiona, jakby odczytywał daleki tekst albo opisywał obraz, który szybko się zmieniał i zaraz miał zniknąć.
– Jak ty się, kurwa, w ogóle nazywasz? – zapytał plutonowy.
– Stach. Mieliście wołać na mnie Stach – odpowiedział jak przebudzony ze snu.
– No więc słuchaj, Stach, świnia najbardziej podobna jest do człowieka. Przyjrzyj się i zobacz, czego wtedy nie zobaczyłeś. Żywi się i żyje tak samo. A człowiek podobny jest do świni i przemocą go tylko zmusisz, żeby uniósł ryj w niebo. Żeby powstał z kolan i dźwignął się z gnoju, przemoc władzy jest potrzebna. Żeby ze stada uformować naród, który inne trzody za mordę weźmie. Dlaczego Teuton i Tatar nas na kolana rzucił? Bośmy zawczasu z nich przykładu nie wzięli! Dlaczego Czyngis pławił konie w dwóch oceanach? Ponieważ z rozproszonych po stepie plemion, hord i band ulepił wojenny naród, który na jedno jego skinienie gotów był rzucić się w przepaść i w ogień. Młody jeszcze jesteś i chuja wiesz. Bat na bydło jest potrzebny, bo tylko batem z bydła ludzkość uczynisz i w kupie utrzymasz, aby się z lęku, chciwości i głupoty nie rozpierzchła. Naród i kraj zbudujesz i lęk we wrogach wzniecisz. Dlatego przyjdzie czas, że skupimy lud, za mordę go wziąwszy, i będziemy konie pławić i poić. Może nie w oceanie, ale na początek w dwóch przynajmniej morzach. I Wydrę, i Miętusa, i ciebie, Romaniuk, ruska duszo, też w lud wojenny zmienimy…
– Mnie, panie plutonowy, w kościele w Hruszowej chrzcili, już panu mówiłem – wtrącił się ponuro Romaniuk.
Stał wsparty plecami o sąsiek, z rękami założonymi na piersi, i patrzył przed siebie.
– Ruską wodą święconą, Romaniuk! Nie zmyjesz, choćby cię wiadrem polewali. Krwią cię trzeba chrzcić! Przyniesiesz ze trzy kacapskie łby, to i zbawienia dostąpisz.
Rzucił niedopałek na klepisko i dokładnie rozdeptał.
– Nie bój się, Romaniuk – powiedział. Poszedł w głąb stodoły, w półmrok, i usiadł ciężko na niskim pieńku. – Na początek mógłbyś stuknąć tego od przewozu.
– Którego, panie plutonowy?
– Tego, co u niego Niemcy stoją.
– Nie znam go. On jest z drugiej strony. Jak Ruscy przyszli, to się przeprawił z łódką i z Maryśką siedzi.
– No jego – powiedział wolno Siwy. – Strzelał wczoraj do mnie.
– On?
– Niemcy. Wszystko jedno.
10
Ten kraj teraz. Przyjeżdżam od czasu do czasu, nadkładając drogi. Jadę niby na północ, ale skręcam na wschód, aż szosa oprze się o graniczną rzekę. Biegną potem kilometrami ramię w ramię. Czasami widać nurt za plecami domów. Potem zjeżdżam w szutrówkę do jakiejś pogranicznej wsi i przez podmokłe łąki nad sam brzeg. Wczesną wiosną i późną jesienią woda jest ciemnobrązowa i zarazem przejrzysta. Tylko że na dnie tej przejrzystości panuje mrok. Jest wąsko. Można przerzucić kamieniem. Nurt meandruje, znika za zakrętem. Zbutwiałe pnie wierzb leżą w wodzie. Rude trzciny odbijają się w ciemnej toni. Potem wracam. Od szosy w stronę wsi idzie chłopak w czarnym tiszercie z biało-czerwonym orłem. W ręku niesie otwartą puszkę piwa. Na końcu tego kraju. Widzę go we wstecznym lusterku, jak rozkołysanym krokiem zbliża się do niskich domów wrastających w bagienną ziemię, w smętny, zamierający krajobraz. Z tym orłem kupionym pewnie gdzieś na targu w Hrubieszowie i z piwem Żubr w ręce. No ale nadkładam drogi, żeby jechać jak najdłużej blisko rzeki. Nie widzę, ale wiem, że z biegiem nurt się poszerza. Pod mostem przed Siemiatyczami jest już potężny, zagarnia piaszczyste łachy i wyrzuca na nie pnie drzew. Tak dzieje się na przykład wczesną wiosną, gdy tają śniegi w górnym biegu rzeki. Na rondzie skręcam w lewo i jadę na zachód. Tak samo toczy się rzeka. Tu też po wsiach i na pustkowiach stoją te stare bunkry. Bo co można zrobić z bunkrem artyleryjskim, który miał zatrzymać całe dywizje Wehrmachtu i SS? Więc stoją, a w ich cieniu grzebią kury.
Za budynkiem z czerwonej cegły, jeszcze z carskich czasów, zjechałem nad zakole. Woda rozlewała się szeroko i pod jasnym niebem późnego marca była błękitnozielona. Powiedział mi kiedyś, że w tym budynku była szkoła podstawowa, do której chodził. Wieś, gdzie szukaliśmy mostu, leżała trzy kilometry dalej. Zimą chłopcy przypinali łyżwy własnej roboty i jechali na lekcje po zamarzniętej rzece. Chciałem dowiedzieć się więcej, ale był już w innym czasie i w innym miejscu. Musiałem sobie wyobrazić mroźny słoneczny poranek na przykład w styczniu czterdziestego siódmego. Jest minus piętnaście, na ciemnym lodzie białymi zakosami zalega śnieg. Chłopaki schodzą z brzegu, odruchowo tupią, by sprawdzić wytrzymałość, ale to zbyteczne, bo mróz trzyma od miesiąca i bywa, że ludzie przeprawiają się na drugą stronę saniami. Ubrania mają za duże, donaszane. Opatuleni przypominają starców o dziecięcych twarzach. Przywiązują do starych łatanych butów drewniane deszczułki z dorabianymi metalowymi ostrzami Bóg wie z czego. Z resztek kos, noży od sieczkarni, wojennego złomu. Rozpędzają się, pochyleni, wymachując nisko rękami jak wiejscy panczeniści. Chociaż nie. Nie było telewizorów i nie mieli gdzie podpatrzyć techniki, więc jak komu wygodnie, niezgrabnie, całkiem na dziko. Suną w górę zlodowaciałego nurtu. Przez pejzaż, w którym dopiero co zgasła pożoga. Tli się jeszcze gdzieniegdzie. Pojedyncze trupy za wsią albo w rzece, nocą ktoś stuka w szyby samotnych domów. Tak mówił, że ktoś stukał i trzeba było wpuszczać, ale był mały i nie wiedział kto to. Ktoś każe zasłaniać okna, ktoś je słoninę, ktoś śpi na podłodze. Rano, gdy się budził, już ich nie było, a słomę z podłogi sprzątnięto. No więc teraz suną w krystalicznym powietrzu poranka pod prąd zamarzniętej rzeki. Jest cicho i w zmrożonym powietrzu słychać tylko chrzęstliwy odgłos krojonego lodu i przyspieszające oddechy. Rozgrzani rozpinają kapoty, które powiewają w pędzie jak dziadowskie peleryny. Pędzą przez stygnącą pożogę, naznaczeni ogniem, z nadpalonymi duszami, ale nie mają nawet o tym pojęcia, bo młoda krew jest przecież gorętsza od każdego ognia.
Widzę ich, jak znikają za zakrętem pobielałej rzeki. I potem, gdy wychodzą na brzeg w miejscu, gdzie stoję, pod jasnym niebem późnego marca. Odpinają domowej roboty łyżwy,