Przewóz. Andrzej Stasiuk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przewóz - Andrzej Stasiuk страница 14
Ustawili dwie kobyłki zbite z sosnowych żerdzi i położyli na nich trzy grube deski.
– We trzech nie damy rady – powiedział ten od wideł.
Drzwiczki otworzyły się od kopnięcia i wszedł Romaniuk z saganem wrzątku. Postawił ostrożnie naczynie na klepisku.
– Dawaj – powiedział Siwy.
– Z półtora metra ma – mruknął ten drugi.
Spróbowali ją dźwignąć, ale przecież martwe ciało jest podobno dwakroć cięższe. Unosili, ale zaraz im się wymykało i opadało z głuchym, miękkim tąpnięciem.
– Wydra! – zawołał Siwy. – Potem się będziesz kurował. Łap za łeb!
Wydra w zakrwawionej koszuli spróbował puścić się sąsieka i ustać. Za trzecim razem mu się to udało. Podszedł chwiejnym krokiem i chwycił zwierzę za uszy. Z wnętrza cielska wydobył się bulgot. Stęknęli i w końcu wrzucili ciało na deski. Romaniuk przysunął wrzątek. Do stodoły wślizgnęła się jego żona i wzięła miskę z krwią. Ciemne, gęste lustro rozhuśtało się niebezpiecznie, więc zamarła w pół kroku i zaczekała, aż krwawa toń się uspokoi, a potem ostrożnie poszła w stronę wyjścia. Siwy skinął głową, Romaniuk zaczerpnął wrzątku chochlą zrobioną ze starej puszki po wojskowej konserwie i polał bok zwierzęcia. Białe ciało podskoczyło gwałtownie raz i drugi i zaczęło zsuwać się z desek. Dwóch mężczyzn rzuciło się na zwierzę i przygniotło je całym ciężarem, ale mięso nie przestawało drgać, więc zalegli na nim podrzucani konwulsjami.
– Kurwa, żyje jeszcze! – krzyknął któryś.
– Nie żyje – odpowiedział spokojnie Siwy. – To nerwy.
Wyjął pistolet, przyłożył między uszy i nacisnął spust.
– Trzy sztuki na świnię. Nie będzie czym do czerwonych strzelać – mruknął pod nosem.
Romaniuk lał gorącą wodę, a ten od wideł skrobał nożem szczecinę. Odór sparzonej skóry mieszał się z wonią krwi, prochu i starego zboża. To było jeszcze żywe, a zarazem śmiertelne. Gruba Romaniukowa weszła z nowym garem wrzątku.
– Miętus, skończycie do rana?
Siwy siedział na niskim pieńku wsparty plecami o deski sąsieka. Wyjął z magazynka pięć nabojów, po kolei przetarł je brudną chusteczką i z powrotem załadował. Brakujące trzy wydobył z kieszeni i uzupełnił magazynek.
– Damy radę – powiedział Miętus, ten od wideł, nie przerywając skrobania. – Rozbierze się, przerobi, zasoli. Romaniuk z babą pomogą. Nie pierwsza świnia w życiu, panie plutonowy.
Nie wyglądał na rzeźnika. Był chudy i blady. W przykrótkich burych spodniach z łatą na siedzeniu. Brudnawa jasna koszula była rozdarta pod pachą. Ale nóż w jego ręku pobłyskiwał szybko i pewnie. Gdy usunęli szczecinę, bezbłędnie odnalazł ścięgna w tylnych nogach, przebił się przez skórę i przewlekł przez otwory jesionowy kij gruby na dwa palce.
Plutonowy wyjął papierosa i pstryknął zapalniczką.
– Panie Siwy… – odezwał się cicho Romaniuk.
Siwy zaciągnął się i wypuścił dym.
– Wojna jest, a on się, kurwa, o starą stodołę martwi. Do mnie wczoraj Niemcy strzelali, a on o zeszłoroczną słomę się boi. Romaniuk! Zaraz kamień na kamieniu tutaj nie zostanie, a ty za plewami będziesz płakał? Germania z Tatarią zetrą się o panowanie nad światem, a ty świni nie mogłeś odżałować? Za którą ci jednakowoż kwit wystawiłem? Mongoł z Teutonem ziemię spalą aż po kości umarłych, a ty wieprzowiny skąpisz na przetrwanie narodu? Zniosą się obaj, a my z nędzy i z kolan powstaniemy! Tak było zawsze, bo to wrogowie zwycięstwo nam przynoszą! Będziemy konie pławić w morzach Północy i Południa, a poić w rzekach Wschodu i Zachodu.
Zaciągnął się, niedopałek sparzył go w palce, więc cisnął go na klepisko. Romaniuk podbiegł i starannie rozdeptał.
– Ty masz konia, Romaniuk?
– Mam, panie Siwy. Ale starego. Do wozu ledwo. Gdzie mu tam nad morze…
– Aż po kości przodków ziemię spalą, ale powstaniemy, mówię ci. W taborach zatem pójdziesz, Romaniuk. Zaopatrzenie powieziesz, a z łupami wrócisz.
– Gdzie mnie tam kogo łupić, panie Siwy. Ja chłop marny, a pan, panie Siwy, troszku sobie wypił i żartuje – powiedział Romaniuk i razem z Miętusem zaczął wiązać postronki do jesionowego kija.
Przerzucili je przez belkę i pociągnęli, ale ledwo udało się im dźwignąć zad zwierzęcia. Wydra i ten drugi dołączyli i we czterech wywindowali świnię.
– Trzymajcie! – krzyknął Miętus i zepchnął zwłoki z desek.
Zakołysali się nad klepiskiem. Opletli postronki wokół słupa i zawiązali. Zwisający biały tułów z rozpostartymi tylnymi nogami wyglądał jak dziwna wersja ukrzyżowania. Siwy podniósł się z pieńka i podszedł do mężczyzn.
– Może i wypił, ale nie żartuje – powiedział. – Zabite jest i trzeba się napić. Romaniuk!
Chłop coś krzyknął przez uchylone drzwiczki i po chwili zjawiła się żona z sinawą flaszką i szklankami. Postawiła naczynia na zakrwawionych deskach. Siwy rozlał i podniósł szklankę.
– Za święte zwierzę Słowian! Bez niego nie byłoby życia. Do rana wszystko ma być zasolone, zapeklowane i przerobione. Gdzie masz wędzarnię?
– Rozebrana dla niepoznaki. Cegły na kupie leżą w krzakach za oborą. W mig się postawi. Po nocach będziemy wędzić.
– Czuć nie będzie?
– Od wiatru zależy. Ale sąsiad daleko i też czasem bije i do miasta oddaje. A Niemiec po nocy nie chodzi.
– Do miasta, mówisz? Trzeba się będzie do niego wybrać, nie, Wydra?
Wydra resztką wody z kociołka i brzegiem koszuli przecierał rany na ramieniu i szyi.
– Tak jest, panie plutonowy. Trza się będzie przejść.
– Tym przemyj – powiedział Siwy i nalał trochę do szklanki.
Wydra posłusznie nasączył brzeg koszuli alkoholem i przyłożył do krwawiących miejsc. Skurczył się z bólu i syknął.
– To jest skurwysyn, panie plutonowy. Żandarmy u niego czasem siedzą.
– Raz do miasta, a raz żandarmeria – powiedział cicho Siwy. – I tak źle, i tak niedobrze. Spekulacja i kolaboracja.
– Jak przyjdą, to nie ma, że nie wpuścisz – powiedział Romaniuk.
– Ale jak przyjdą i siedzą, to znaczy, że mają po co – odpowiedział Siwy. – Do ciebie przychodzą?
– Granatowi