Niewierni. Vincent V. Severski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Niewierni - Vincent V. Severski страница 9
Była szósta trzydzieści cztery, gdy zadzwoniła jego służbowa komórka. Odebrał bez słowa i czekał. Ci, którzy znali jego numer, wiedzieli, że Jagan ma taki zwyczaj. Nie ufał nawet telefonom.
– Jedziemy! – usłyszał rozradowany głos w słuchawce.
– To dlaczego dzwonisz dopiero dzisiaj? – zapytał.
– Chwilę temu dzwonił do mnie Zaricki – odparł spokojnie głos. – Dlaczego rano…? Czort jego znajet! Ma swoje powody!
– Kiedy jedziemy?
– Jeszcze nie wiem. Mamy dzisiaj o dziewiątej spotkanie z Zarickim i Gruzowem, więc bierz dupę w troki i pędem melduj się u mnie! – Głos nie brzmiał groźnie, raczej wesoło.
– Wiesz co, Jura? – rzucił Jagan, wpatrując się w atramentowe niebo. Czuł, jak rozpiera go coś między euforią a satysfakcją. – Jeżeli nie jedziemy dzisiaj, to musimy to oblać… ja muszę… to dla mnie dobra wiadomość, czekałem na nią jedenaście lat!
– Wchodzę, Andriusza! – zapewnił zdecydowanie głos i wyłączył się.
Trubow stał jeszcze przy oknie. Nie mógł się oderwać od widoku, który teraz, po tym, co usłyszał, uważał za najpiękniejszy, jaki widział. Wiadomość od partnera, Jury Kosowa, była tym, na co czekał od dawna.
Zaricki z GRU i Gruzow z FSB byli wyjątkowo zdolnymi oficerami rosyjskich służb i nikt w całej Federacji nie wiedział lepiej od nich, co się dzieje na Kaukazie. Nawet sam prezydent! Zaricki i Gruzow prowadzili najlepszą agenturę wewnątrz organizacji islamskich na Kaukazie, i nie tylko.
Wiadomość, na którą czekał, oznaczała, że złapali w końcu kontakt na Muhamedowa, cichego, ale najinteligentniejszego ze wszystkich czeczeńskich komendantów, który zarządzał kontaktami z Al-Kaidą. Był doktorem socjologii i znał kilka języków, czyli znacznie się różnił od innych bojowników czeczeńskich. Wzbudzał zaufanie i szacunek także u swoich wrogów. Jagan też go tak traktował i dlatego perspektywa ujęcia Muhamedowa wykraczała daleko poza sprawę osobistą. Stawała się misją w imieniu Federacji Rosyjskiej i rozliczeniem za tych towarzyszy, którzy padli z jego ręki.
Opinia publiczna nie wiedziała o nim zbyt wiele, bo nie wsławił się żadną akcją terrorystyczną w metrze, teatrze czy szkole. Mało kto również się orientował, że gdyby nie on, to płomień dżihadu na Kaukazie wygasłby już dawno. Muhamedow stał za finansowym wsparciem dla bojowników świata islamu. Ludzi dobierał z niezwykłą wnikliwością i intuicją, więc wprowadzenie konfidenta w jego szeregi było prawie niemożliwe.
Mimo że Zaricki i Gruzow uchodzili za dobrych oficerów, kierownictwo podjęło decyzję, że sprawę Muhamedowa przejmie Służba Wywiadu Zagranicznego. Nie tylko dlatego, że działalność Czeczena wykraczała poza granice byłego Sojuzu, ale przede wszystkim także dlatego, że FSB nie była na tyle szczelna, żeby sprawa miała szansę na pozytywne zakończenie. Wiadomo było od dawna, że Muhamedow ma w tych służbach swoje wtyczki.
Trubow wyraźnie pamiętał szarą, ślepą twarz kaprala Zorina. Wydawało mu się, że to przez te wyłupane oczy. Nie miał pamięci do twarzy ani nazwisk, szczególnie tych, którzy zginęli. Ale te oczy to co innego. Zorin ze swoim cierpieniem w ciemnej komórce pod podłogą uosabiał wszystkich poległych towarzyszy.
Dla Jagana Muhamedow był przede wszystkim środkiem, drogą, drogowskazem, pomysłem na to, jak odnaleźć Aminę, Rustama i bliźniaków. Obiecał sobie kiedyś, że zanim ich zabije, nie z osobistych powodów oczywiście, tylko za Zorina, będzie musiał odzyskać swój nóż i wyjaśnić, co się stało o świcie w zburzonej chacie w czeczeńskich górach osiemnastego lipca 2001 roku.
Brał potem udział w akcji na Dubrowce w październiku 2002 roku i dokładnie obejrzał wszystkie zabite czeczeńskie smiertnice i męskie ścierwo, ale Aminy tam nie było. Ani braciszków. W jakimś sensie był nawet z tego zadowolony, bo to tylko on miał prawo wymierzyć im karę. A tak uniknęliby losu, jaki im zaplanował, i byłoby w tym coś niesprawiedliwego. Do dzisiaj Amina nie weszła do panteonu świętych, podobnie jak żaden z jej braci. Jagan sprawdzał to w FSB za każdym razem, gdy zginął jakiś czeczeński bojownik lub wybuchła smiertnica.
Jeżeli żyją gdzieś na świecie, odnajdę ich. Na pewno! – powtarzał regularnie po cichu i na głos.
Zaczęła się już pora deszczowa i nad ostrymi szczytami gór Ajban i Dżabal Nukum otaczających Sanę zbierały się chmury wypiętrzone na kilka kilometrów. Wyglądały, jakby były wykute z solidnego marmuru.
Karol najbardziej lubił przyjeżdżać do Jemenu właśnie w porze deszczowej. Gwałtowne burze jak wodospady oczyszczały wtedy ulice miasta i poprawiały suche zwykle powietrze. Wszyscy nagle nabierali chęci do życia, bo przez następne kilka miesięcy wypalona dotąd ziemia obrodzi wspaniale, w wielu miejscach kraj soczyście się zazieleni i ożywią się ptaki Kaukabanu. Można by sądzić, że na Półwyspie Arabskim tylko Jemeńczycy mogą mówić, że w ich kraju występują dwie pory roku. Karol jednak uważał to stwierdzenie za grubo przesadzone, bo na pustyniach nigdy nie padał deszcz.
Samolot linii Royal Jordanian z Ammanu przyleciał o czasie, chociaż rozkład lotów na tej linii był umowny. Podobnie zresztą jak kodeks drogowy, zwyczajowy i w najwyższym stopniu ogólny. Inaczej mówiąc, zasady ruchu drogowego były formą zalecenia, sugestii, a nie prawa. Mustafa, kierowca taksówki, za dwa tysiące riali szybko dowiózł Karola z lotniska El Rahaba do Bab al-Jaman w północnej części starej Sany. Karol oczywiście nigdy nie pozwoliłby sobie powiedzieć taksówkarzowi, że Koran ma niewiele wspólnego z zasadami ruchu drogowego, ale obecność Allaha z pewnością pomogła im dojechać bezpiecznie.
Ostatni raz był w Jemenie ponad dwa miesiące temu, w górach u Sajeda al-Szariego. Jednak od tego czasu działania Amerykanów nabrały niespodziewanej aktywności, a drony coraz częściej krążyły po niebie, więc szef jemeńskiej Al-Kaidy musiał czasowo zerwać kontakty z otoczeniem.
Dlatego jego łącznikiem w Sanie był teraz Raszid z klanu Sajeda. Odważny młody człowiek, ale tak zaślepiony w walce o sprawę islamu, że Karol miał spore wątpliwości, czy jest odpowiedni do roli, którą mu powierzono. Planował porozmawiać o tym z Sajedem, jak tylko nadarzy się okazja.
Sajed bardzo liczył się ze zdaniem Karola, ale nie dlatego, że był on Europejczykiem i znał kilka języków, tylko przede wszystkim dlatego, że był jedyny i niezastąpiony. Mógł być tym, kim chciał. Żaden z nich nigdy nie zagrałby takiej roli!
Argumentował zawsze prosto, a jego pragmatyzm był czymś zupełnie niepojętym w tym środowisku. Nie uznawał praw klanów i dzięki temu Al-Kaida miała się dobrze i otwierały się przed nią całkiem ciekawe perspektywy. Rozumiał to Sajed, Omar i – co najważniejsze – Ajman, który teraz oficjalnie najlepiej wiedział, co jest dobre dla Bazy.
Wysiadł przy bramie Bab al-Jaman. Po jej drugiej stronie zaczynało się Stare Miasto. U ulicznego sprzedawcy kupił dwa kubki zimnego soku z limonki i przysiadł na kamiennym murku.
Mimo że w Jemenie czuł się jak w domu, tym razem tę harmonię zakłócały nieustanne myśli o Zuzie.
Niestety,