Nieodnaleziona. Remigiusz Mróz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Nieodnaleziona - Remigiusz Mróz страница 10

Nieodnaleziona - Remigiusz Mróz Damian Werner

Скачать книгу

siedmiu lat. Zaczęło się zaraz po ciąży, kiedy urodziłam Wojtka i musiałam odbić sobie długi okres abstynencji.

      Nie zastanawiałam się nad tym, czy jestem uzależniona. Tak samo jak nie robili tego starożytni Grecy czy Rzymianie, dla których zainaugurowanie dnia lampką wina było tak powszechne jak dla nas robienie tego za pomocą filiżanki kawy. Kultywowałam antyczne zwyczaje.

      – Dzięki, ale mam trochę roboty – odparła Jola, sięgając po tablet.

      Położyła go na stole i włączyła. Płaciliśmy jej wystarczająco, by kupiła sobie najnowszy model iPada, ale twierdziła, że woli sprzęt, który może szybko zrootować i dopasować do swoich potrzeb.

      – Dałaś mi ciekawą sprawę – dodała Kliza.

      – Najwyraźniej – odparłam z lekkim uśmiechem.

      Podniosła wzrok i ściągnęła brwi. Opuchnięte powieki jeszcze bardziej się uwydatniły.

      – Ewidentnie dzisiaj nie pospałaś – zauważyłam.

      – Nie każdy może wyglądać tak jak ty.

      – Dzięki Bogu – odparłam, podnosząc kieliszek. – Inaczej mielibyśmy tu zatrzęsienie snobistycznych, nowobogackich damulek, które lansują się na arystokratki.

      Jola otworzyła usta, ale zanim zdążyła odpowiedzieć, kelner postawił przede mną wino musujące.

      – Nie to miałam na myśli – zastrzegła.

      – W porządku, mam do siebie duży dystans. Wszystko to zasługa prosecco.

      – Ale chyba… chyba tak siebie nie postrzegasz?

      Wzruszyłam ramionami, a Kliza się rozejrzała.

      – Dla wielu jesteś… bo ja wiem, prawie ikoną. A już na pewno wzorem do naśladowania.

      – W kwestii polowania na bogatych mężów?

      – Raczej w kwestii stylu, elegancji i klasy.

      Uśmiechnęłam się, bo jej nieporadność towarzyska uniemożliwiała wyłapywanie nawet tych najbardziej oczywistych żartów.

      – Na podwyżkę nie licz – powiedziałam. – Chyba że usłyszę jeszcze kilka takich komplementów.

      – Postaram się o coś lepszego – odparła, wskazując na tablet.

      Obie spoważniałyśmy, uznając, że czas najwyższy przejść do rzeczy.

      – Staraj się, staraj, bo sprawa może być głośna.

      – Myślałam, że nie zależy nam na rozgłosie.

      – Nie w sensie samej działalności. Ale jej rezultaty to już zupełnie inna sprawa.

      Odsunęłam kieliszek i skrzyżowałam dłonie na stole. Siedziałam prosto jak struna. Drogi żakiet i jasnoniebieska koszula niemal w stu procentach z bawełny i tak układałyby się dobrze, ale po latach ćwiczeń przyjmowałam taką pozycję bezwiednie.

      – Co ustaliłaś? – zapytałam.

      – Że początkowo podejrzewano chłopaka.

      – Damiana Wernera?

      Skinęła głową.

      – I że wstępne ustalenia mówiły o zabójstwie.

      – Ale zwłok nie odnaleziono?

      – Nie, chociaż śledczy przypuszczali, że chłopak wrzucił je do rzeki. Przeszukano koryto, ale zrobiono to wiele dni po tym, jak Werner zgłosił zaginięcie. Do tego czasu ciało mogło znaleźć się już w zupełnie innym miejscu.

      – Dlaczego go podejrzewali?

      Wydawało mi się, że to zasadne pytanie, mimo że służby zazwyczaj w pierwszej kolejności interesowały się bliskimi. To oni w osiemdziesięciu procentach przypadków okazywali się sprawcami. Popełniali niezaplanowane, powodowane emocjami zbrodnie, a statystyki policyjne dowodziły, że prawda najczęściej wychodziła na jaw już po czterdziestu ośmiu godzinach.

      Oczywiście byli i tacy, którzy przez dwadzieścia lat chowali ciało małżonka w piwnicy, a wszystkim wokół wmawiali, że dana osoba zaginęła lub wyjechała.

      – Nikt nie widział tej rzekomej sprzeczki przed pubem – odezwała się Kliza.

      – A więc obrażenia Werner miałby zadać sobie sam?

      – Przyjęli, że narzeczona mogła próbować się bronić.

      – To dość pokrętna wersja – oceniłam. – Naprawdę przyjmowali ją jako realną ewentualność?

      – Tak.

      – Chłopak się oświadcza, potem gwałci narzeczoną, zabija ją i wrzuca do rzeki? Mają wyobraźnię.

      – Albo doświadczenie.

      Celna uwaga, skwitowałam w duchu. Z pewnością z nie takimi rzeczami spotkali się śledczy.

      – Więc nie było żadnych świadków? – zapytałam.

      – Żadnych. Klienci wspominali jedynie o grupie mężczyzn, którzy wyszli z pubu mniej więcej o tej porze, którą wskazał Werner. Ale wszystko inne opierało się na jego zeznaniach, więc… – urwała i wzruszyła ramionami.

      – A materiał DNA?

      – Pobrano ze stolika, przy którym siedzieli mężczyźni. Sprawdzono, ale nie było żadnych trafień w systemie.

      – A ten z miejsca zdarzenia? Z tego… Zgromadzenia Kpiarzy?

      – Z Loży Szyderców – sprostowała, a ja skinęłam głową. – Tam mieli prawdziwą zupę mitochondrialną. Tyle materiału, że obsłużyliby wszystkie laboratoria w Polsce.

      – Ślady spermy?

      – Nie znaleziono.

      – Pot? Inne wydzieliny?

      – Wszystkiego pod dostatkiem – odparła Jola, wciąż nie odrywając wzroku od tabletu. – Ale to rzekomo dość uczęszczane miejsce w Opolu, przynajmniej wtedy. Teraz jest tam ogródek pobliskiego pubu, większość przestrzeni zrewitalizowano.

      Nabrałam głęboko tchu, a potem opróżniłam kieliszek i zamówiłam Joli bezalkoholowego drinka. Kelner był na każde skinienie, przysłuchiwał się rozmowie i nie odrywał od nas wzroku.

      – Zapisy z monitoringu? – rzuciłam.

      – Nie było tam wtedy żadnego. Najbliższy znajdował się kilkaset metrów dalej, ale nie zarejestrował w tamtym czasie żadnej grupy mężczyzn. Ci, którzy się przewinęli, zostali zidentyfikowani i przesłuchani. Nie byli tamtej nocy w okolicach Młynówki.

Скачать книгу