Siódemka. Ziemowit Szczerek
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Siódemka - Ziemowit Szczerek страница 3
– Nic się w Rosji nie zmieniło i nie zmieni nigdy – twierdził Nieumarły Piłsudski, który studiował rosjoznawstwo na uj. – Już markiz de Custine pisał, jak jest, i teraz jest tak samo.
– Ruskie to ziemskie wcielenie szatana – powiedział koleś przebrany za wilkołaka, który się tu przypałętał, bo Kraków to małe miasto i wszyscy, wcześniej czy później, lądują w tej samej rynnie – bo jest wcieleniem wszystkich głównych grzechów. – I zaczął odginać palce. – Pycha, co, nie są pyszni Ruscy, nie są bezczelni, ten Putas z Ławrowem-chujowem, dalej mamy skąpstwo i chciwość, co, nie są skąpi, nie są chciwi, nie urywają to każdemu, co tam chcą urwać? To Gruzji, to Ukrainie, to Bałtom, swojego, kurwa, obrobić nie mogą, a po cudze sięgają i nie puszczą! Tacy skąpi! Czeczeni chcieli na swoje iść, maleńka Czeczenia, to nie, kurwa, pozabijali tylu, a nie dali. Potem co, niemoralność, no niech mi który powie, że Ruscy są moralni, korupcja aż piszczy, a Pussy Riot w pierdlu siedzi, co potem, gniew, no kuuurwa, wystarczy posłuchać jak mówią, to „suka”, „bljaaa”, człowiekowi się robi słabo z przerażenia, jak tylko to słyszy…
– …jeszcze jak „pidaras” mówią, to jest straszne – pokiwał poważnie głową Piłsudski, a wąsy mu smutno zwisały. – No, prawda.
– …potem nieumiarkowanie: widzieliście, kurwa, tych oligarchów, jakie wille mają, jak się w szampanie kąpią, kurwa, w weekendy se jeżdżą dla zabawy z czołgów postrzelać do niedźwiedzi, a przeciętny Ruski, kurwa, chlupie przez to gówno w reklamówce od deszczu na głowie. Dalej zawiść – no widzicie sami, jakie toto zawistne… no i ten, ostatni, pustka wewnętrzna…
– No – podrapał się po głowie Piłsudski – z duchowością to oni akurat… ten.
– No ale ten ostatni grzech można interpretować też jako zwykłe lenistwo – powiedział wilkołak – a patrz, jaki tam burdel, jak nic nie zrobione, jak się nikomu nie chce…
Pod Psa podeszli tym razem bałkanofile, krzyczeli „eppa” i śpiewali jakieś piosenki przeciągając spółgłoski zamiast samogłosek, darli się, że w tym ponurym kraju nie ma żadnej porządnej zabawy do rana, z radością, winem i śpiewem, tylko posępne i poważne garowanie wódy i trzaskanie się po ryjach. Po czym weszli do Psa, w kilkanaście minut najebali się wódką i pobili z czechofilami.
*
Wracałeś do domu, szedłeś w stronę ulicy Dietla i nie wiadomo czemu, właściwie ni z tego, ni z owego, przypomniał ci się twój wymyślony przyjaciel z dzieciństwa, Belfegor, tak go nazywałeś. No, Belfegor nie był do końca wymyślony, miał ciało, to było ciało wypchanej lalki, którą miałeś od zawsze, i – szczerze mówiąc – nie pamiętałeś skąd. Jego imię – Belfegor – było do niego przyszyte od zawsze. Belfegor był cały czarny, a na twarzy miał skórzaną maskę. Była tak przymocowana, by w żaden sposób nie dało się jej zdjąć, nie niszcząc lalki.
Ale ty nie traktowałeś Belfegora jako zabawki.
Belfegor był kimś w rodzaju twojego bliźniaka, w zasadzie – drugim tobą. Teraz, gdy o nim rozmyślałeś, wydawało ci się, że wymyśliłeś mu osobowość tylko po to, by zrzucać na niego wszystkie swoje dziecięce porażki. Bo to Belfegor był zawsze odpowiedzialny, Paweł, to w niego ładowałeś każdą własną cechę, która ci się nie podobała i potem, gdy coś spieprzyłeś, to sam przed sobą udawałeś, że to nie ty, że to Belfegor cię do tego namówił, Belfegor podpuścił, że Belfegor wszystkiemu winien, że za wszystkim on stoi, twój mały prywatny Doctor Evil, paskudny kawałek ciebie.
„Belfegor, Jezus Maria” – myślałeś pijany.
Ale, wbrew pozorom, lubiłeś Belfegora. Rozmawialiście ze sobą. Tak, Belfegor też do ciebie mówił. Słuchałeś go i czasem naprawdę robiłeś to, do czego cię namawiał. Czasem przegadywaliście całe noce. Rodzice słyszeli te rozmowy z twojej sypialni, bali się o ciebie, wysyłali do psychiatrów, a ty z nimi, z psychiatrami, rozmawiałeś bardzo grzecznie, ale nigdy Belfegora nie zdradziłeś, a rodzice nigdy nie śmieli go wyrzucić. Może bali się, że zaczniesz rozmawiać, dajmy na to, z lampką nocną, więc już lepiej z Belfegorem. Jakoś, mimo wszystko, normalniej. Wracałeś więc do domu od psychiatry i opowiadałeś Belfegorowi o wszystkim i razem się z tego śmialiście.
Zniknął dopiero wtedy, kiedy w wieku czternastu lat wyprowadziłeś się z rodzicami z Radomia i przenieśliście się do Krakowa. A w Krakowie już nigdy Belfegora nie widziałeś. Po prostu zniknął. Przestał istnieć. A ty, dopiero teraz się zorientowałeś, nawet tego nie zauważyłeś.
Nie miałeś pojęcia, dlaczego Belfegor ci się przypomniał akurat teraz, na Kazimierzu, gdy szedłeś w stronę ulicy Dietla, bo przez ostatnie piętnaście lat nie myślałeś o nim chyba ani razu.
Zatęskniłeś nawet za nim trochę, ale gdy minąłeś Dietla, znów szybko zapomniałeś.
*
Całe Stare Miasto wyglądało jak wielki supermarket, w którym można było nabyć chlanie w każdej cenie i każdej jakości: imprezę dicho z obcokrajowcami (free rooms, Zimmer frei, szálloda) kręcącymi się wokół najebanych polskich laś i wkurwionymi polskimi marcinami szykującymi na nich maczety, imprezę á la styl literacko-artystyczny, imprezę á la hipster z Berlina, imprezę á la Magiczny Kazimierz, á la Magiczna Piwnica pod Baranami, á la studentkor, á la żyglorz-szanciorz, á la prl, na stojaka, przy bufecie, z setką i galaretką, á la prezes rady nadzorczej po godzinach, w wydzielonym laundżu, na skajowych kanapach, ze zmrożonym absolutem, a tak naprawdę z polską zwykłą wyborową, bo barmani podmieniają, bo kto się pokapuje, która wódka jest która, jeśli jest zmrożona na olej.
No i, generalnie, z knajp wylewały się strugi pijanych, wrzeszczących i próbujących tańczyć na ulicy, a taksówki grzęzły w tej czarnej, wódczanej fieście. Kraków nocą wyglądał tak, jakby zwieńczeniem historii ludzkości miał być jeden wielki pub, pijacki Disneyland, jakby jedyne, co przychodzi do głowy ludziom żyjącym w tym mieście i odwiedzającym je, było nawalenie się na maksa i lizanie czarnego krakowskiego asfaltu, ciemnego bruku udającego historyczny, a położonego w latach dziewięćdziesiątych.
Właściwie to nie potrzeba było do tego wszystkiego Krakowa, i tak nie było go widać spod tego ludzkiego kłębowiska – najebanych lasek siedzących na krawężnikach z jakimiś świecącymi diabelskimi rogami na głowach, najebanych chłopaczków skaczących sobie do oczu jak koguty albo bratających się ze sobą pijacko. Właściwie to można było kawałek dalej – gdzieś, dajmy na to, za Batowicami, albo, co tam, na Pustyni Błędowskiej – postawić atrapę Krakowa, albo nawet niekoniecznie Krakowa, jakiegokolwiek miasta, byleby miało kilkanaście skrzyżowanych ze sobą, gęsto zabudowanych ulic, a na każdej ulicy po dwadzieścia knajp różnego rodzaju.
Adin, jak to mawiają Ruscy, chuj.
Tak, Kraków to był nadal trup stolicy, tak samo jak w xix wieku, gdy przerażał podróżników, którzy do niego przyjeżdżali. Ale wtedy wyglądał jak prawdziwy, porządny upiór, zbieranina ruin pięknych niegdyś pałaców i kamienic, pomiędzy którymi snuły się poobdzierane zombie mieszkańców. Mury miejskie obejmowały o wiele większy obszar niż faktyczne miasto, skurczone do kilku nędznych ulic zawiniętych wokół Mariackiego i Sukiennic. Fortyfikacje kruszały zresztą pośród błota i drewnianych chałup, wiało pustką i znużeniem, a ze światem, ostatnim wysiłkiem,