Kwiaty nad piekłem. Ilaria Tuti

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kwiaty nad piekłem - Ilaria Tuti страница 14

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Kwiaty nad piekłem - Ilaria Tuti

Скачать книгу

ma wielkie oczekiwania co do ciebie. Nie rozczaruj jej”, mówiła panna Braun, gdy wchodziły po zniszczonych schodach. Kroczyła z przodu, wyprężona, z plecami prostymi jak belki krzyża, który spoglądał na nie z antresoli. Purpurowe promienie zachodzącego słońca wpadały przez ażurowe okno, rzeźbiły smutne oblicze Chrystusa i rozpalały krew wypływającą z przebitego boku. W tym świetle korona cierniowa rzucała na ścianę ogromny, zdeformowany cień.

      Jak macki potwornego stworzenia – pomyślała Magdalena i wtuliła się w wełniany golf.

      Panna Braun zawsze mówiła o Szkole jak o żywej i rozumnej istocie, jakby jej mury miały oczy i uszy. Szkoła słuchała i oceniała. Ta sugestywna personifikacja długo napawała Magdalenę przerażeniem.

      W końcu dotarły na pierwsze piętro, gdzie znajdował się żłobek – Gniazdo. Wyglądał na opustoszały, tak wielka panowała tu cisza. Ciała kobiet poruszyły powietrze, które sprawiało wrażenie, jakby od stuleci stało w bezruchu, wykorzystując upływający czas, by wchłonąć życie i historie istot, które się przez to miejsce przewinęły. Miało swój ciężar i Magdalena go czuła, na żołądku, w gardle. Dusiło ją, zapierało dech w piersiach.

      „Patrz, obserwuj, zapomnij”.

      To oznacza, że nic, co dzieje się w Szkole, nie może wyjść poza jej mury. Braun powiedziała, że czasami będzie świadkiem pozornie dziwnych praktyk. Powinna obserwować ich skutki i skrupulatnie odnotowywać je w zeszycie, który otrzymała wraz z ubraniem roboczym.

      A potem o wszystkim zapomnieć. O wszystkim.

      Magdalena patrzyła, jak opiekunka wyciąga z kieszeni pęk kluczy, wkłada jeden do zamka i nieruchomieje.

      – Będziesz się troszczyła o ich higienę i karmienie, ale nigdy, przenigdy nie wolno ci ich przytulić albo zwrócić się do nich choćby jednym słowem – przykazała. – Kontakt fizyczny ma być ograniczony do niezbędnego minimum.

      Magdalena przytaknęła głową. Zastanawiała się, czy podopieczni cierpią na jakąś szczególną chorobę, ale nie śmiała o to zapytać.

      – I uważaj na obiekt pod numerem trzydziestym dziewiątym – kontynuowała przełożona.

      Konsternacja Magdaleny przerodziła się w zaniepokojenie.

      – Dlaczego? – spytała w końcu.

      Panna Braun odwróciła głowę i odpowiedziała, patrząc przez jedno z okien na jezioro.

      – Sama zrozumiesz. – Potem skinieniem głowy kazała jej założyć kaptur, który trzymała w ręce. Jednocześnie opuściły białe zasłony na twarz.

      – I pamiętaj – dodała cicho, zanim nacisnęła klamkę. – Patrz, obserwuj, zapomnij.

      12

      Coś niecnego kryje się w powrocie do codziennej rutyny po tym, jak oglądało się zmarłego: swego rodzaju godna potępienia radość i poczucie ulgi, że nie jest się na jego miejscu.

      Jest coś niesprawiedliwego w rzucaniu się w wir codzienności, podczas gdy zmaltretowane ciało drugiego człowieka zamykają w stalowych ścianach komory chłodniczej.

      Ludzie umierają codziennie – powtórzyła sobie Teresa. Śmierć – nieuchronna, okrutna i ludzka – to życie, tyle że pod inną postacią. Ale niewygodnie jest być jej świadkiem. Bo to jakby radować się z własnego oddechu, gdy ktoś inny opłakuje tego, kto już wydał ostatnie tchnienie.

      Zamknęła za sobą drzwi do mieszkania, uwolniła ramię od torby i zrzuciła buty. Ciepłe drewno pod stopami przypomniało jej, że to zwykłe rzeczy są dla duszy wytchnieniem: jak wtedy, gdy w dzieciństwie biegła latem boso przez winnice, wzbijając w powietrze pył i śmiech. Ciągle czuła mineralny zapach spalonej od słońca ziemi i solnych kamieni, cierpkość zielonych pędów i słodycz kwiatów akacji. Pot, gorycz lwich paszcz, skradzione ze szklanki dziadka krople wina na wargach. Esencja szczęścia.

      Te zastygłe w pamięci czasy odbijały się echem po pustym domu, w niepogwałconej niczym ciszy, takiej, w jakiej zostawiła go kilka godzin temu. Samotność to dyskretna lokatorka, nigdy nie wchodzi tam, gdzie nie powinna, i wszystko zostawia na miejscu. Nie ma ani zapachu, ani barwy. Jest nieobecnością, bytem, który określa się poprzez kontrast, jak próżnia, z tym że istnieje: bo to ona nocami, gdy sen zwlekał z przyniesieniem ulgi, wprawiała w drżenie filiżankę z naparem, którą Teresa trzymała w rękach. Jej brzęk niósł się po pokojach, nie napotykając żadnego ciepłego ciała. Samotność opinała Teresę jak za ciasne ubranie, jak staromodny gorset, który w towarzystwie prostuje plecy, ale w domowym zaciszu zapiera dech.

      Nauczyła się ją neutralizować: przyjmowała codziennie w małych dawkach, żeby wyrobić w sobie odporność. Nie unikała jej, nie szukała ucieczki: stała nieruchomo i pozwalała się kąsać. W ten sposób jej dusza zaczęła wytwarzać przeciwciała i przestała obumierać.

      Dom przywitał ją czarno-białymi uśmiechami na ogromnych fotografiach zawieszonych na ścianach: radosnymi, czasami bezczelnymi, często z odrobiną melancholii, która tylko nadawała im wyrazu. Należały do przyjaciół, którzy dotrzymywali jej towarzystwa wieczorem, gdy z książką w ręku zanurzała się w sofę: Louisa Armstronga, Elli Fitzgerald, Duke’a Ellingtona, Jeffa Buckleya… Głosy i nuty, które rozkosznie budziły duszę z letargu codzienności. Bezbarwność fotografii górowała nad żywymi i chaotycznymi kolorami salonu, rozpalając go. Teresa kupiła je na targu staroci w czasach, kiedy jeszcze miała ochotę, by pod koniec tygodnia wsiąść do samochodu i jechać gdzieś w poszukiwaniu przedmiotów, które stworzą jej gniazdo.

      Gniazdo, które tak naprawdę nigdy nim się nie stało, bo przez większość życia mieszkała tu sama. Dużo czasu zajęło jej uwolnienie się od smutku. Krok za krokiem, Teresa mimo wszystko szła naprzód, oddychała, utrzymywała się na nogach, nie błądząc i przebaczając samej sobie. Życie budzi strach, jeśli spojrzy mu się w oczy i zobaczy, jakie naprawdę może być, ale nadal jest świętą, nietykalną, niesamowitą przygodą, której trzeba stawić czoła z otwartym sercem i gotowością na cud, której nie może zabraknąć nawet w obliczu największego bólu.

      Musiała w to uwierzyć, inaczej by zwariowała.

      – Nigdy tak naprawdę nie jesteśmy sami – mruknęła.

      Nie wiedziała, czy sama w to wierzy, czy to tylko wybieg, żeby nie zboczyć z kursu.

      Jej dłonie sięgnęły po pozytywkę stojącą na kufrze, jedyny przedmiot, który z biegiem lat nie zmienił się w tym domu. Z błękitnego fajansu w drobne żółte gwiazdki, ozdobiona figurką śpiącego aniołka, przyjmowała Teresę i jej udręki pod swoje gliniane, wypalone ogniem skrzydła.

      Czuła jej zapach pudru i zniszczonych marzeń. Nakręciła ją.

      Z wnętrza pozytywki dobyła się melodia przypominająca brzmienie dzwoneczka. Zawsze uważała ją za wzruszająco piękną. Smętna muzyka, która przywodziła na myśl gwiazdy zanurzone w błękitnym morzu, hen za lekkimi obłokami o srebrzystych refleksach: tajemnica wszechświata, pradawna zagadka sprzed miliardów lat. Jakby dochodziła z odległego, niecielesnego świata,

Скачать книгу