Mister. E L James
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Mister - E L James страница 24
– Jesteś na jej punkcie okropnie przewrażliwiony. Myślę, że ona się ciebie boi, bo szaleje za tobą.
– Słucham? Teraz to już masz halucynacje. Ledwo jest w stanie znieść moją obecność w pobliżu.
– O tym właśnie mówię. – Caroline wzrusza ramionami.
Patrzę na nią, marszcząc brwi.
Wzdycha.
– Nie może znieść twojej obecności, bo się jej podobasz i nie chce się z tym zdradzić.
– Caro, ona jest moją dochodzącą. Nikim więcej – mówię kategorycznie, usiłując sprowadzić Caroline na fałszywy trop, choć swoimi słowami wlała we mnie nadzieję.
Uśmiecha się znacząco, gdy taksówka zatrzymuje się przed Bluebird. Podaję kierowcy dwudziestkę, ignorując jej spojrzenie.
– Reszta dla pana – mówię, gdy wysiadamy z auta.
– To bardzo szczodry napiwek – mówi z niezadowoleniem Caroline.
Nie odpowiadam jej, zbyt zatopiony w myślach o Alessii Demachi. Otwieram tylko przed nią drzwi kawiarni.
– A więc twoja matka uważa, że powinnam wziąć się w garść i wrócić do pracy? – mówi Caroline, gdy obsługa prowadzi nas do stolika.
– Uważa, że jesteś bardzo utalentowana i że przyda ci się odmiana, taka jak praca przy projekcie w Mayfair.
Caroline zaciska wargi.
– Chyba potrzebuję czasu – szepcze, a jej oczy zasnuwa mgła smutku.
– Rozumiem.
– Pochowaliśmy go zaledwie dwa tygodnie temu. – Podnosi sweter Kita do nosa i robi wdech.
– Wiem, wiem – mówię i zastanawiam się, czy dzianina wciąż jeszcze kryje jego zapach.
Mnie też go brakuje. I tak naprawdę od pogrzebu minęło trzynaście dni. Dwadzieścia dwa, odkąd zginął.
Przełykam piekącą twardą kluchę, która rośnie mi w gardle.
NIE POSZEDŁEM DZIŚ rano na siłownię, więc susami pokonuję przynajmniej schody do mieszkania. Śniadanie potrwało dłużej, niż zakładałem, i lada moment spodziewam się Olivera. Ciągle też mam odrobinę nadziei, że zastanę jeszcze Alessię. Podchodząc do drzwi, słyszę dobiegającą z mieszkania muzykę.
Muzyka? Co się dzieje?
Wsuwam klucz do zamka i ostrożnie otwieram drzwi. To Bach, jedno z jego preludiów w tonacji G-dur. Może Alessia odtwarza muzykę z mojego komputera. Ale jak? Przecież nie zna hasła. A może zna? Może podłączyła telefon do systemu audio, choć sądząc po wyglądzie jej znoszonej kurtki, nie jest kimś, kto posiadałby smartfon. Nigdy nie widziałem, by go używała. Muzyka rozbrzmiewa w całym mieszkaniu, rozświetlając najciemniejsze zakamarki.
Kto by pomyślał, że moja dochodząca lubi klasykę?
Oto jeden malutki elemencik układanki będącej rozwiązaniem zagadki Alessii Demachi. Po cichu zamykam drzwi, ale gdy stoję w korytarzu, dociera do mnie, że muzyka nie płynie z systemu audio. Wydobywa się z mojego fortepianu. Bach. Płynny i delikatny, grany z wprawą i zrozumieniem, jakie widywałem tylko u koncertujących pianistów.
Alessia?
Nigdy nie udało mi się wydobyć z tego fortepianu takiego brzmienia. Zdejmując buty, zakradam się korytarzem i zaglądam zza drzwi do salonu.
Siedzi przy fortepianie w fartuchu i chustce, kołysząc się lekko, kompletnie zatracona w muzyce, oczy zamknęła w skupieniu, a jej dłonie przesuwają się po klawiszach z pełną wdzięku zręcznością. Muzyka przez nią przepływa, odbijając się od ścian i sufitu w bezbłędnym wykonaniu godnym najznamienitszego pianisty. Przyglądam się oniemiały, jak gra ze spuszczoną głową.
Jest cudowna.
Pod każdym względem.
A ja jestem kompletnie oczarowany.
Preludium dobiega końca, więc cofam się o krok do przedpokoju, lgnę do ściany, na wypadek gdyby podniosła wzrok, i boję się nawet oddychać. Jednak ona, nie przerywając ani na chwilę, od razu przechodzi do fugi. Opieram się o ścianę i zamykam oczy, nie mogąc się nadziwić artyzmowi i uczuciu, jakie wkłada w każdą frazę. Daję się porwać muzyce i gdy tak słucham, dociera do mnie, że Alessia nie ma nut. Gra z pamięci.
Dobry Boże. Mam przed sobą pieprzonego wirtuoza.
Przypominam sobie jej niesamowite skupienie, gdy przyglądała się mojemu rękopisowi podczas czyszczenia fortepianu. Najwyraźniej odczytywała nuty.
Cholera. Gra na takim poziomie i czytała moją kompozycję?
Fuga się kończy, a ona od razu przechodzi do kolejnego utworu. Znowu Bach. Preludium C-dur, jak mi się zdaje.
Czemu, do ciężkiej cholery, zajmuje się sprzątaniem, jeśli potrafi tak grać?
Rozbrzmiewa dzwonek u drzwi, a muzyka nagle cichnie.
Cholera.
Słyszę głośne szurnięcie taboretu i nie chcąc, żeby przyłapała mnie na podsłuchiwaniu, pędzę w skarpetach korytarzem i otwieram.
– Dzień dobry. – To Oliver.
– Wejdź – mówię lekko zdyszany.
– Sam sobie poradziłem przy drzwiach na dole. Mam nadzieję, że to nie problem. Wszystko w porządku? – pyta, wchodząc.
Zatrzymuje się i wpatruje w Alessię, która stoi teraz w przedpokoju skąpana w świetle padającym z wejścia do salonu. Gdy otwieram usta, żeby się do niej odezwać, ucieka do kuchni.
– Tak, w porządku. Wejdź dalej. Muszę tylko zamienić słówko z moją dochodzącą.
Oliver skonsternowany marszczy brwi, ale przechodzi do salonu.
Robię głęboki wdech i obiema dłońmi przeczesuję włosy, usiłując zapanować nad swoim… zaciekawieniem.
Co, do diabła?
Wkraczam do kuchni, gdzie zastaję spanikowaną Alessię próbującą założyć kurtkę.
– Przepraszam. Przepraszam. Bardzo przepraszam – mamrocze, nie będąc w stanie na mnie spojrzeć.
Twarz ma bladą i napiętą, jakby starała się powstrzymać łzy.
Cholera.
– Hej, nic się nie stało. Proszę, pozwól, że ci pomogę – mówię łagodnym tonem,