Mister. E L James

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Mister - E L James страница 26

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Mister - E L James

Скачать книгу

ze starego komputera. Z Michałem to zupełnie co innego. Pełno go we wszystkich mediach społecznościowych. Facebook, Instagram, Tumblr, Snapchat – Michał uwielbia je wszystkie. Uśmiecha się na wspomnienie selfie, które zrobił wczoraj im dwojgu. Michał lubi robić sobie zdjęcia.

      Autobus podjeżdża, a ona wsiada, wciąż oszołomiona dotykiem pana.

      – NO, TO PRZEGLĄD pracowników mamy za sobą. Potrzebuję danych twojej dochodzącej, żebym mógł ją wciągnąć na listę płac – mówi Oliver.

      Siedzimy przy małym stole jadalnym w moim salonie, a ja mam nadzieję, że to już koniec naszego spotkania.

      – A teraz chcę ci coś zaproponować – słyszę po chwili.

      – Co?

      – Uważam, że najlepiej by było, gdybyś wybrał się w podróż i dokonał porządnej inspekcji obu majątków, które są pod twoim bezpośrednim zarządem. Tyok możemy zostawić na później, jak najemca się wyprowadzi.

      – Oliver, mieszkałem w tych posiadłościach w różnych momentach życia. Po co mi jakaś inspekcja?

      – Bo jesteś teraz szefem, Maximie. To pokaże pracownikom, że ci zależy, że jesteś oddany im i dobru posiadłości.

      Co? Moja matka kazałaby sobie podać moją głowę na tacy, gdyby było inaczej. Dla niej zawsze najbardziej liczyły się hrabiowski tytuł, rodowód i rodzina – co zakrawa na ironię, zważywszy, że sama ją porzuciła. Ale dopiero po tym, jak zaszczepiła w Kicie pasję do naszej historii i naszego dziedzictwa. Dobrze go wyszkoliła. Znał swoje obowiązki. I jak przystało na porządnego człowieka, jakim był, sprostał wyzwaniu.

      Podobnie jak Maryanne. Ona też znała naszą historię.

      A ja, cóż.... Już nie tak dobrze.

      Maryanne dosłownie chłonęła wiedzę; była ciekawskim dzieckiem.

      Ja zawsze byłem zbyt rozkojarzony i zagubiony we własnym świecie.

      – Oczywiście, że jestem oddany pracownikom i posiadłościom – warczę.

      – Oni tego nie wiedzą – mówi spokojnie Oliver. – A… cóż, twoje zachowanie, gdy byłeś tam ostatnim razem… – Jego głos milknie.

      Wiem, że chodzi mu o wieczór poprzedzający pogrzeb Kita, kiedy wlałem w siebie znaczną część zawartości jego piwniczki w Tresyllian Hall. Byłem zły. Wiedziałem, co oznacza dla mnie jego śmierć. I nie chciałem brać na siebie tej odpowiedzialności.

      No i byłem w szoku.

      Bolała mnie jego strata.

      Nadal boli.

      – Opłakiwałem swojego pieprzonego brata – mruczę, czując się zepchnięty na pozycję obronną. – Wciąż go opłakuję. Nie prosiłem się o to wszystko.

      Nie jestem gotów na tak ogromne zobowiązanie.

      Dlaczego moi rodzice tego nie przewidzieli?

      Matka nigdy nie dała mi odczuć, że może ze mnie wyrosnąć coś dobrego. Była skupiona na moim bracie. Dwójkę swych młodszych dzieci jedynie tolerowała. Może nawet na swój sposób kochała.

      Kita zaś uwielbiała.

      Wszyscy uwielbiali Kita. Mojego blondwłosego, niebieskookiego, inteligentnego, pewnego siebie, rozpieszczonego starszego brata.

      Dziedzica.

      Oliver podnosi ręce w pojednawczym geście.

      – Wiem. Wiem. Ale masz do odbudowania kilka mostów.

      – Cóż, może powinniśmy zaplanować taką wycieczkę w ciągu najbliższych kilku tygodni.

      – Myślę, że powinna się odbyć raczej prędzej niż później.

      Nie chcę wyjeżdżać z Londynu. Zrobiłem pewien postęp z Alessią i myśl, że mam jej nie widzieć przez kilka dni, jest… nieprzyjemna.

      – Więc kiedy? – rzucam burkliwie.

      – Najlepiej zaraz.

      – Żartujesz.

      Oliver kręci głową.

      Niech to szlag.

      – Pozwól, że się zastanowię – mruczę i wiem, że dąsam się jak rozpuszczone dziecko.

      Jestem książkowym przykładem rozpuszczonego dziecka.

      Dni, kiedy mogłem robić, co mi się żywnie podoba, naprawdę należą już do przeszłości.

      Nie powinienem wyładowywać złości na Oliverze.

      – Znakomicie. Zmieniłem swoje plany na najbliższe dni, by móc ci towarzyszyć.

      No świetnie.

      – Doskonale – odpowiadam mrukliwie.

      – A więc jutro?

      – Pewnie. Czemu nie. Wyruszymy królewskim orszakiem – cedzę przez zaciśnięte zęby.

      – Maximie, wiem, że ostatnio wiele na ciebie spadło, ale odpowiednie zmotywowanie pracowników na pewno ci się przysłuży. Znają cię tylko z jednej strony. – Urywa, a ja rozumiem, że chodzi mu o moją nie do końca nieskazitelną reputację. – Już sama rozmowa z zarządcami posiadłości na ich terenie wiele będzie dla nich znaczyć. Twoje spotkanie z nimi w zeszłym tygodniu było zbyt krótkie.

      – Okej, okej, przekonałeś mnie. Przecież się zgodziłem, prawda?

      Wiem, że jestem marudny, ale w głębi duszy nie chcę wyjeżdżać.

      Cóż, nie chcę opuszczać Alessii.

      Mojej dochodzącej.

      ROZDZIAŁ SIÓDMY

      JEST ZIMNE I PONURE wtorkowe popołudnie. Wykończony opieram się o komin starej kopalni cyny i wpatruję w morze. Niebo jest ciemne i groźne, a przenikliwy kornwalijski wiatr siecze bezlitośnie. Nadchodzi burza, toń wody szaleje i uderza o klify pode mną z hukiem, którego echo rozchodzi się po zrujnowanym budynku. Pierwsze lodowate krople niesionego przez nawałnicę deszczu ze śniegiem spadają mi na twarz.

      Jako dzieci Kit, Maryanne i ja bawiliśmy się w tych ruinach i wokół nich. Stara kopalnia znajduje się na skraju posiadłości Trevethick. Kit i Maryanne zawsze byli dobrymi bohaterami, a ja tym złym. No proszę. Już wtedy wpasowywaliśmy się w swoje role. Uśmiecham się na to wspomnienie.

      Kopalnie przynosiły spore zyski, a te przez stulecia trafiały do szkatuł Trevelyanów. Wydobycie przerwano jednak pod koniec XIX wieku, gdy przestało być opłacalne, a robotnicy wyemigrowali do takich miejsc jak Australia czy Afryka Południowa,

Скачать книгу