Ale z naszymi umarłymi. Jacek Dehnel

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ale z naszymi umarłymi - Jacek Dehnel страница 12

Автор:
Серия:
Издательство:
Ale z naszymi umarłymi - Jacek Dehnel

Скачать книгу

przez żywych biskupów nadal pozostają w ich jurysdykcji, bez względu na ewentualne pojawienie się biskupów już nieżyjących, nawet jeżeli zmarli oni przed osiągnięciem wieku emerytalnego. To samo tyczy się prawa do zajmowania rezydencji i dóbr osobiście posiadanych przez zmarłych, jeśli weszły one w stan posiadania diecezji. Oprócz tego zalecili modlitwę i ubogacanie się duchowe poprzez kontemplację cudownych znaków dawanych nam przez Miłującego Ojca.

      Ten raczej zachowawczy dokument znalazł jednak w episkopacie swoich zażartych przeciwników, którzy w kilku wywiadach dali jasno do zrozumienia, że jedynie spisek wiadomych środowisk, gromadzących osoby określonej narodowości, próbuje zniweczyć szczególną pozycję, jaką zajęła oto Polska w Bożym Planie Zbawienia Ludzkości. Na zewnątrz ogół biskupów stwarzał pozory jednomyślności, ale tu i tam, w audycjach radiowych, w felietonach na łamach tygodników, zaczęło się przebąkiwanie o odwadzestawaniu w prawdzie, co było aluzją do błyskawicznie nabrzmiewającego ruchu religijnego wzmożenia. Wszyscy wiedzieli, że istnieje to ogromne, żyzne pole, które dotychczas zagospodarowywały stadionowe spędy z afrykańskimi zakonnikami cudotwórcami, pokątne spotkania w salkach, gdzie Duch Święty nawiedzał tego albo tamtą i przemawiał w nieznanych narzeczach, czy wreszcie cały pełzający ruch egzorcyzmowania i tropienia mniemanego satanizmu sączącego się do główek dziecięcych z dobranocek, a do głów dorosłych z jogi i tarota. Ci, którzy na tym polu siali i po stokroć zbierali, poczuli wiatr w żaglach. Żadna historia o dziewczynie z Ostrołęki, która wywoływała duchy ze świeczką i została nawiedzona przez upiora złej mieszczki sprzed wieków, żadna opowieść o nawróconej wróżce, oswobodzonej z pazurów szatana przez dobrego ojca Andrzeja z Sierpca nie miały tej siły, co chodzący po świecie zombi, zupełnie martwy Olgierd C., a przecież żywy – czy półżywy – dowód na ciała zmartwychwstanie. To była żyła złota i nawróceń, czy, jak twierdził pewien wpływowy proboszcz, nasz skarbiec duchowy, a także wspaniały dar zmarłych naszych antenatów, którzy w tym trudnym czasie laicyzacji niosą nam nasiona nieskalanej wiary z czasów sarmackich, kiedy byliśmy przedmurzem chrześcijaństwa. Proboszczowie, popularni jutuberzy w koloratkach, wzięci kaznodzieje mogli sobie na to pozwalać wprost; biskupi byli ostrożniejsi – ci zatem, którzy postanowili dołączyć do tamtych, wspierali ich tylko pośrednio, napomykając o cieszącej serce nowej duchowości czy tej pięknej refleksji nad naszymi dziejami.

      Wszyscy byli przyklejeni do mediów. W studiach, audycjach i internetowych podkastach codziennie gościli eksperci – czasem znani widzom znakomicie, czasem postaci zupełnie nowe, o ekscentrycznych nierzadko poglądach. Niezwykłość wydarzeń sprawiła, że znikąd zaczęli pojawiać się ludzie, jakich kiedyś za żadne skarby nie wpuszczono by do programu, a teraz sadzano w fotelach, przedstawiano i wsłuchiwano się w ich niestworzone koncepcje, które próbowały połączyć kwestię zombich z tym, czym dany specjalista zajmował się w ukryciu przez ostatnie lata: spiskiem iluminatów, jaszczurów, porywaniem przez UFO czy wpływem koniunkcji planet na organizmy żywe. Dziennikarze szukali „prawdziwków”, ludzi, którzy w powodzi podobnych materiałów są w stanie czymś zaskoczyć widza, za to mniej dbali o zgodność ich teorii ze sprawdzoną wiedzą – w końcu, skoro możliwi byli zombi, to czemu nie masońskie sprzysiężenie w celu wytrucia Polaków chemtrailsami?

      Zresztą obok ekspertów i pseudoekspertów powoli na prowadzenie wybijał się ktoś zgoła inny: zombich przybywało, roili się w coraz większej liczbie miejscowości, a wokół nich błyskawicznie powstawała rozległa subkultura łoczersów, czyli obserwatorów, lub jak mówili inni, podglądaczy.

      Łoczersi, co często podkreślał ich znawca Arturek, byli społecznością niejednorodną; najmniej było wśród nich ludzi w średnim wieku, którzy jednak – jeśli nie liczyć rencistów – na ogół chodzili do jakiejś pracy, a w każdym razie do pracy innej niż podglądanie zwyczajów zombich. Najwięcej było młodzieży i emerytów – pierwsi przychodzili po szkole (z rzadka: zamiast niej), drudzy po którymś z posiłków, najczęściej po wczesnym obiedzie. Robiło się coraz cieplej i tereny wokół obozów zombich stały się swoistym przedłużeniem – a dla wielu zastępnikiem – życia działkowego. W słoneczne dni na trawnikach, placykach i parkingach nieopodal obozów rozkwitały pasiaste płótna leżaków i krzesełek turystycznych z rurek aluminiowych, czerwone i morelowe termosy, plastikowe pokrywki pojemników z małym co nieco. O ile młodym wystarczyło byle co: wzięty naprędce ze sklepowej półki batonik czy kartonowy kubek z kawiarni, o tyle emeryci mieli swój organizacyjny etos, pamiętający jeszcze czasy wycieczek zakładowych i wczasów pod gruszą. Zwolennicy wersji minimum ograniczali się do termosu i kanapek, maksymaliści ciągnęli wszystko: obrane ze skorupek jajka na twardo z solą zawiniętą w kawałek gazety, rzodkiewki, jabłka z kozikiem do obierania, ogórki świeże, kiszone i korniszony, a wszystko to nie tylko do konsumpcji własnej, lecz także do częstowania, czyli budowania więzi społecznych.

      Osobne kasty wśród łoczersów stanowili maniacy technologii, więcej czasu spędzający na porównywaniu swoich lornetek i miniaturowych kamerek niż na samym oglądaniu zombich, oraz samozwańczy misjonarze wieszczący taką czy inną wersję końca świata. Ci wyraźnie odcinali się od reszty – ascetyczni, gardzący jedzeniem, pozwalający sobie co najwyżej na herbatę, „ale tylko do przepłukania gardła po kazaniu”, z daleka prezentowali całe arsenały krucyfiksów, różańców, barwnych megafonów i tablic z biblijnymi cytatami wydrukowanymi czerwonym Times New Romanem na niebieskim tle. Mało który mówił z poziomu ulicy – albo przychodzili z małą drabinką, albo upatrywali sobie jakiś ulubiony murek i to z niego nawoływali Niniwę i Sodomę XXI wieku – czyli Szczecin, Kutno, Lidzbark – do nawrócenia i pokuty. Kiedy robiło się ciemnawo i chłodno, sumiennie pakowali manatki i wracali do domu, niemal zawsze samotni. Tylko po jednego misjonarza na Wólkę Węglową przychodziła codziennie jego żona, z twarzą szczerą i udręczoną jak wyługowane drewno, po czym brała go czule za rękę i prowadziła do przystanku jak duże, posiwiałe dziecko.

      Gdzieś po obrzeżach kręciły się jednostki zupełnie niepasujące do innych, niedające się zaszeregować.

      – Czytałeś? – krzyczała pani Lola przez cały przedpokój do męża. – Piszą, że taka pani, esperantystka, pracująca na co dzień w Teatrze Żydowskim w Warszawie, uważa, że oni do nas przemówią, tylko trzeba ich nauczyć esperanta.

      Edmund Tubicz usłyszał z tego tylko parę ostatnich słów, więc wolał się nie wypowiadać.

      – Czytałeś? – powtórzyła.

      – Nic nie czytałem! – rzucił gniewnie. I, skądinąd, zgodnie z prawdą.

      Oprócz esperantystki byli tam jeszcze: pan zajmujący się uczeniem niemowląt języka migowego, ponoć z dużymi sukcesami (w przypadku niemowląt, nie zombich), przynajmniej dwóch genealogów próbujących uzyskać od zmarłych dane o ich rodzinach, a także różne inne osoby o zamysłach i misjach tak dziwnych, że nie sposób ich tutaj przytoczyć.

      Łoczersi niewiele mieli wspólnego z pierwszą falą gapiów – ludzi, których niepokój wygnał z domu i kazał im przyglądać się ze strachem nieznanemu zjawisku. W przeciwieństwie do tamtych łoczersi czuli się bezpiecznie. Fascynowały ich najdrobniejsze osobliwości w zachowaniu poszczególnych osobników, którym (podobnie jak Jane Goodall szympansom) nadawali imiona. Potem zarywali noce, spierając się w długich wątkach na fachowych forach (zombixxi.pl, zombiapocalypse.com), czy możliwe jest życie uczuciowe, a tym bardziej seksualne, po życiu, a zatem czy Gryzelda (szczupła osobniczka z wygryzioną łydką) faktycznie wysyła sygnały do MadMaksa (mężczyzna w średnim wieku z dziurą

Скачать книгу