Ale z naszymi umarłymi. Jacek Dehnel

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ale z naszymi umarłymi - Jacek Dehnel страница 8

Автор:
Серия:
Издательство:
Ale z naszymi umarłymi - Jacek Dehnel

Скачать книгу

zdezorientowanym wzrokiem. Była pewna, że jest w szoku – zaczęła się gorączkowo rozglądać, czy gdzieś w pobliżu w rowie nie leży wrak samochodu, bo przez moment myślała, że może po prostu rozbił się przed chwilą po pijaku. Ale nie – żadnych pogiętych blach, żadnych powalonych drzew, w pobliskim rowie, dostrzegła to przelotnie, choć nie zarejestrowała, kicał tylko zajączek.

      Z letargu wybudził ją odgłos hamowania i po chwili zniecierpliwiony głos kierowcy:

      – Pani Krystyno, wsiada pani? Pani Krystynko?

      – Niech pan dzwoni na pogotowie – wymamrotała, obracając się ku niemu. – Niech pan w tej chwili dzwoni na pogotowie – powtórzyła, po czym podeszła do drzwi busa, tym samym odsłaniając postać, stojącą przy samej wiacie.

      Ktoś w środku zaczął dzwonić, do szyb od strony pobocza przykleiło się kilka twarzy, a potem Krystyna usłyszała tylko stłumione łupnięcie. To zemdlał ekspedient dojeżdżający z Kłaja do sklepu „Wszystko za 5 zł albo więcej”.

*

      Zombi z Cikowic, zwany potem oficjalnie Pacjentem numer 1, wcale jako zombi rozpoznany nie został (a ekipa telewizyjna, kompletnie nieświadoma takiej atrakcji, najspokojniej wróciła do Krakowa). W Samodzielnym Publicznym Zakładzie Opieki Zdrowotnej w Bochni – Szpitalu Powiatowym imienia Błogosławionej Marty Wieckiej, skierowano go na oddział ratunkowy, a do karty wpisano „obrażenia ogólne, wstrząs pourazowy”. Lekarz, który udzielał mu pierwszej pomocy, zauważył pewne osobliwości, ale był akurat sam na dyżurze, więc zlecił opatrzenie widocznych ran oraz komplet badań, po czym popędził do kolejnych pacjentów. Ani miejscowe media, ani tym bardziej krajowe w ogóle sprawy nie odnotowały, co zresztą nie powinno zaskakiwać, bo codziennie w różnych miejscach całego kraju znajduje się ofiary najdziwniejszych wypadków i trudno, by każdą z nich zawracać głowę telewidzom.

      Wszystko wydało się drogą bardzo okrężną, właściwie: dookoła świata. Jednym z pasażerów porannego kursu był piętnastoletni Grzegorz, uczeń Gimnazjum imienia Świętej Kingi w Bochni, który najpierw nakręcił leżącego na podłodze busika omdlałego ekspedienta, a potem postać majaczącą za szybą i gestykulującą gwałtownie panią Krystynę w pogrubiającej kurtce z wiśniowego ortalionu. Do południa filmik na Facebooku udostępniło czternaście osób, głównie uczniów tego samego gimnazjum, ale wtedy podekscytowany popularnością autor zmienił ustawienia postu na publiczne. O szesnastej udostępnień było półtora tysiąca, przed północą nastąpiła fejsbukowa eksplozja, kiedy włączyły się Japonia i Korea z ich poświęconymi zombim stronami fanowskimi. Rano polskie serwisy informacyjne podały informację, że w Kraju Kwitnącej Wiśni młodzież z pokolenia postprawdy nabrała się na film o polskiej ofierze wypadku. Samą postać, ze względu na widoczne obrażenia, starannie wypikselowano.

      Pan Włodek, który akurat wszedł w jedną z faz przerwy w swoim codziennym letargu, pstryknął pilotem i zobaczył pomarańczowo-żółte studio telewizji śniadaniowej (naszykowane tak, żeby niebawem dało się tam ładnie ustawić żonkile i pisanki), gdzie na jednej kanapie siedziało dwoje prezenterów, a na drugiej lekarz, któremu widać dla większej powagi kazano włożyć na garnitur kitel:

      – …o tym może lepiej wypowiedziałby się socjolog, psycholog, specjalista od kultury masowej – sumitował się kitel. – Ja natomiast jestem lekarzem i zgodnie z obecnym stanem wiedzy medycznej mogę powiedzieć, że nie stwierdzono czegoś takiego jak istnienie „żywych trupów” czy…

      – A jednak znamy ten fenomen – przerwała kitlowi sportowa marynarka – nie tylko z filmów grozy. Są przecież książki popularnonaukowe…

      – Przepraszam bardzo – żachnął się kitel – ale w takich kwestiach nie mogę polegać na literaturze innej niż naukowa…

      – To co w takim razie pan jako specjalista może powiedzieć telewidzom? – włączyła się garsonka.

      Lekarz rozłożył ręce:

      – Mam do czynienia z nakręconym przez jakiegoś człowieka filmem, nie z pacjentem jako takim. Po pierwsze, może to być efekt charakteryzacji, po drugie…

      – Pacjenta zabrano do szpitala – wtrąciła się marynarka.

      – Proszę pozwolić mi dokończyć. Po drugie, nie sposób diagnozować na podstawie filmu, w tym celu musielibyśmy przeprowadzić rozmaite badania. Mogą to być urazy mechaniczne, na przykład po wypadku, może to być także zaawansowane stadium jakiejś choroby skórnej.

      – Chętnie porozmawialibyśmy dłużej z panem doktorem na ten fascynujący temat – zakończyła prezenterka – ale czeka nas teraz blok reklamowy. A po przerwie… – zawiesiła głos.

      – …a po przerwie – podjął prezenter – pani Ludwika opowie nam, jak przyrządzić zdrowe i pożywne potrawy z pierwszych w tym roku nowalijek, natomiast starszy aspirant… – urwał i zmrużył oczy, wpatrując się w prompter – Schreiber z Komendy Powiatowej Policji w Kole podzieli się z nami wiedzą o tym, kiedy należy zdjąć zimowe opony.

      Sprawa była jednak zbyt głośna, żeby pozostawić ją ot tak, odłogiem, opędzić jednym lekarzem w kitlu, siedzącym na kanapce; w paru redakcjach postanowiono dopompować oglądalność i słuchalność, więc posłano reporterów do Cikowic i Bochni, żeby odszukali tam panią w wiśniowej kurtce ortalionowej, włosy ciemne.

      I dlatego właśnie teraz Kuba, jak w Dniu świstaka, wbity w ten sam płaszcz, zanurzony w towarzystwo tej samej ekipy, jechał tą samą drogą przez Kłaj. Znowu gołe drzewa z jemiołą, znowu parkany z betonu lanego we wzorek, znowu szyldy „DZIAŁKA ROLNA pow. 3200 m² SPRZEDAM”, znowu to wszystko w mżawce, i tak aż do Bochni, do pralni, gdzie pracowała ciemnowłosa Krystyna w wiśniowej kurtce z ortalionu.

      Pierwszych dwóch wywiadów udzieliła jeszcze za ladą pralni, potem obwieściła, że w takich warunkach to ona pracować nie może, wzięła od szefowej zwolnienie, zabrała się z jedną z ekip do domu, przebrała się, umyła włosy, zrobiła lepszy makijaż i do wieczora odpowiadała na pytania na kanapie, z głową pomiędzy trzykrotką a obrazem przedstawiającym las zimą.

      – Cały materiał jest do dupy, powiem ci – klarowała przez telefon Anka głosem nieagresywnym nawet, po prostu zwyczajowo niesympatycznym – bo to już ma i TVN, i Polsat, wszyscy ją mają, wszystkim mówi to samo.

      – A co ma mówić? – rzucił Kuba, dopijając kawę w restauracji PSS Społem „Jubilatka”, wybranej przez dźwiękowca, który polecał tutejsze pierogi. – Wymyślić coś nowego? Ma krótką historyjkę, że zobaczyła tego faceta, wsiadła do busika i wezwali pogotowie. Kogo ma tam jeszcze zmieścić, królową Bonę?

      – To może ten gówniarz?

      – Ten od filmiku? Grzegorz. Rodzice zabronili mu wypowiadać się do kamery.

      O ekspedienta sklepu „Wszystko za 5 zł albo więcej” nawet nie zapytała, nikt się nim zresztą nie zajmował, wszyscy bowiem widzieli na filmie, że od razu zemdlał; miał o to zresztą do siebie i do reszty świata pretensje, z których wyleczyła go dopiero w październiku brutalna śmierć z rąk jego własnych rodziców, zainfekowanych dwa dni

Скачать книгу