Ale z naszymi umarłymi. Jacek Dehnel

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ale z naszymi umarłymi - Jacek Dehnel страница 10

Автор:
Серия:
Издательство:
Ale z naszymi umarłymi - Jacek Dehnel

Скачать книгу

o dewastacji te dwa zbiory rozproszonych punktów, czarnych i czerwonych, zaczęły się pokrywać niemal co do joty.

      Przełomem okazało się zebranie odcisków daktyloskopijnych od wszystkich hospitalizowanych pacjentów – wszystkich, dodać należy, prócz trojga, których opuszki na to nie pozwalały. Przesłane do odpowiedniej komórki policyjnej i błyskawicznie sprawdzone w centralnych bazach danych, zamiast pozwolić na identyfikację osób skazanych za cmentarne kradzieże, ujawniły – jak to ujęła prezenterka wiadomości – szokującą prawdę.

      – Na chwilę obecną możemy stwierdzić – mówił drżącym nieco z napięcia głosem rzecznik policji – że udało nam się zidentyfikować dwa komplety odbitek linii papilarnych. Wprawdzie nie udowodniono naukowo, że u dwóch żyjących osób nie mogą wystąpić takie same linie papilarne, jednak w obliczu zgromadzonego materiału dowodowego należy uznać… – zmieszał się nieco – że obaj zidentyfikowani pacjenci nie żyją od pewnego czasu. Jan C., którego pogotowie zabrało z placyku przed Gimnazjum imienia Jana Pawła II w Kolbuszowej, był notowany za niepłacenie alimentów i zmarł oraz został pochowany w Kolbuszowej w… – zerknął do notatek – marcu roku dwa tysiące czternastego, natomiast druga osoba, Bogusław B., aresztowany w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym za doprowadzenie małoletniej do innej czynności seksualnej, zmarł w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym i został pochowany we Włocławku, a karetka pogotowia zabrała go również z wyżej wymienionego miasta, konkretnie ze skrzyżowania alei Jana Pawła II z ulicą Kościelną. W obu przypadkach stwierdzono, że groby, w których zostali pochowani zarówno Bogusław B., jak i Jan C., uległy uszkodzeniu i opróżnieniu. Przy czym policja w toku przedsięwziętego rozeznania doszła do wniosku, że w obu przypadkach uszkodzenie płyty nagrobnej zostało dokonane od środka, z wnętrza grobu, a nie przez sprawców działających z zewnątrz. To wszystko, co mam państwu na chwilę obecną do przekazania – rzecznik rozpaczliwie walczył z drżeniem głosu – jeśli pojawią się dalsze wiadomości w sprawie, będziemy się kontaktować z mediami.

      Tu rozbłysło znów studio wiadomości i prezenterka w karmazynowym kostiumiku z dużą broszą oznajmiła:

      – Łączymy się ze Szpitalem Powiatowym imienia Jana Pawła II w Kolbuszowej.

      W tej samej chwili kamerzysta wypowiedział bezgłośnie: wchodzimy, a ordynator oddziału zakaźnego, równie purpurowy na twarzy co dyrektor Szpitala Powiatowego imienia Błogosławionej Marty Wieckiej, uniósł na chwilę dłoń z chustką, którą chciał przetrzeć łysinę; było jednak za późno, więc opuścił rękę i zrezygnowanym tonem obwieścił:

      – W związku z informacjami przekazanymi właśnie przez rzecznika policji musimy podać do wiadomości publicznej, że w świetle zgromadzonych obecnie danych faktycznie wydaje się, że pacjent, o którym mowa, jest według wszelkiego prawdopodobieństwa tożsamy z Bogusławem B., którego całkowite ustanie czynności życiowych, a zatem zgon, zostało stwierdzone dwunastego października tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku. Trudno w tej chwili wyrokować, czy mamy tu do czynienia z letargiem, czy może ze zmianą tożsamości zwłok, sprawa jest badana zarówno ze stanowiska medycznego, jak i śledczego. Sam pacjent żyje, a jego stan jest stabilny, aczkolwiek nadal nie możemy podać bliższych informacji o przyczynach obrażeń czy zachowań. Aparatura badawcza rejestruje od początku poważne osłabienie wszystkich czynności życiowych, radykalniejsze nawet niż w przypadku śpiączki farmakologicznej.

      Żona ordynatora, która go oglądała na ekranie, uważała, że wypadł niekorzystnie, o czym potem wspominała wielokrotnie, przy różnych okazjach, aż zabrał ją niespodziewany wylew, przez co nigdy nie miała się dowiedzieć, jak poczesną rolę w historii świata odegrał w tamtej chwili jej mąż z nieszczęsną chustką, którą chciał przetrzeć łysinę. On sam popełnił samobójstwo pół roku później, zamknięty we własnym garażu, którego brama powoli ustępowała pod ciosami zombich.

      ROZDZIAŁ III

      Być może w każdej rozgłośni, a nawet w każdym biurze – tego Kuba nie wiedział, wcześniej nie pracował nigdzie indziej – jest ktoś taki jak Arturek.

      Arturek był doskonale nijaki, ani wysoki, ani niski, z niespecjalnie gęstymi, zaczesanymi na bok blond włoskami, o urodzie, którą Tomek zwykle kwitował słowami: „Mam nadzieję, że jest hetero, bo takiego chłopaka pokocha tylko dziewczyna”. Jego stanowisko jakoś tam się nazywało, ale z nazwy nie wynikało zbyt wiele, dawniej po prostu określono by go gońcem. A to jakieś materiały przyniósł z archiwum, a to zrobił parę wrzutek na fejsową stronę takiego czy siakiego programu, a to, jak zabrakło drugiego oświetleniowca, trzymał blendę, na ogół zaś pałętał się po stacji w nadziei, że nikt mu niczego nie zleci.

      Miał jednak Arturek, jak każde boskie stworzenie, przyrodzony talent i był nim, jak się właśnie okazało, talent do grzebania w stronach fanowskich. Wszystkie najnowsze plotki o zombich, zarówno prawdziwe, jak i fałszywe, Arturek miał obcykane, zanim wieść o nich doszła do uszu szefostwa – na wyrywki podawał nicki użytkowników z różnych miast Polski, potrafił ocenić, który z nich jest źródłem godnym zaufania, a który fantastą. Słowem: nagle stał się pracownikiem nawet jeśli nie niezastępowalnym, to przynajmniej cennym.

      Arturek zatem poszukiwał i zgłębiał, Anka zaś pędziła Kubę, czy kogo tam miała akurat pod ręką, do kręcenia materiałów w terenie.

      – Trudno, rozumie pan redaktor – klarował zasuszony nieco, ale ubóstwiany ponoć przez studentów profesor antropologii – przykładać miary medyczne do fenomenu kultury masowej. Tym razem mamy jednak do czynienia z pewnym odwróceniem porządku: zazwyczaj to kultura masowa zagospodarowuje pewne lęki, problemy, ekstrema, znajdując ich symboliczne odzwierciedlenia – mówił, gestykulując lekko ręką, na tyle jednak, że nie przeszkadzało to kamerzyście, upozowany na tle monumentalnych regałów domowej biblioteki, z całym granatowym pasmem słowa/obrazu terytoriów nad głową. – Tymczasem na naszych oczach dokonuje się proces odwrotny: to rzeczywistość przyjmuje formę pewnej fantazji, która została powołana do życia przez kulturę masową.

      Nie była to może słynna śpiewaczka, ale takie wywiady Kubie odpowiadały bardziej niż przepytywanie kamieniarza.

      – Czy zatem uważa pan profesor, że to prawdziwe zombi?

      – Och – machnął dłonią, ocierając się nią o mikroport, więc dźwiękowiec poprosił o powtórkę: – Och – powtórzył i znów machnął, tym razem ostrożniej – to nie ma tak naprawdę znaczenia. Co mielibyśmy nazywać „prawdziwymi zombi”? Czy chodzi nam o wersję kanoniczną, legendę z kręgu kultów voodoo? Nieumarłego niewolnika, harującego na plantacji? Nie sądzę, nikt tu nie sadzi trzciny cukrowej. Zresztą oni chyba nie nadawaliby się nawet do zbioru truskawek… Czy zatem wersja Romero z Nocy żywych trupów? Chyba też nie, przecież nikogo nie atakują, nie zagryzają, nie zmieniają w zombi. Ale ich wygląd, to, że mają pewne stłumione życiowe funkcje, ale równocześnie są to osoby nieżywe… no cóż, wszystko to czyni z nich zombich. Nie wiadomo, może się okazać, że już niedługo… A, tak, znowu ten mikrofonik, przepraszam…

      – Od „nie wiadomo”.

      – Nie wiadomo, może się okazać, że już niedługo powstanie kolejna redakcja tej legendy, oparta właśnie na

Скачать книгу