Ale z naszymi umarłymi. Jacek Dehnel

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ale z naszymi umarłymi - Jacek Dehnel страница 7

Автор:
Серия:
Издательство:
Ale z naszymi umarłymi - Jacek Dehnel

Скачать книгу

Cały czas nas zapraszają, żebyśmy wpadli…

      – Trochę tak dziwnie. Że tu wynajem, czynsz co miesiąc, a tam jakieś towarzyskości.

      – Nie? No właśnie, też tak myślę. Ale zapraszają. I nawet wydaje się, że to ciekawi ludzie, ale naprawdę nie mamy czasu, byliśmy tam w sumie dwa, trzy razy…

      – Z czynszem?

      – Nie no, z czynszem to nie liczę. Na ogół zresztą przelewem idzie, chyba że mamy coś do obgadania. Ale mówię o zwykłych spotkaniach. Po prostu nie ma czasu. A teraz zobacz: ja tu z tobą rozmawiam o relacjach międzyludzkich…

      – Beznadziejnych – wtrąciła.

      – Beznadziejnych, właśnie. I nie piszę doktoratu, a tam biedny Kubuś…

      – …realizuje się w swoim pracoholizmie, co go uszczęśliwia.

      Tomek popatrzył na nią z wyraźną wdzięcznością. Ale kiedy dodała: „Idź, przynieś z lodówki tę porcję dla niego. Nic mu nie powiemy”, uniósł się jednak honorem:

      – Niepisanie i Szymuś to jedno, a wyjadactwo to drugie. Wierny mu nie będę, w każdym razie nie w tradycyjnym sensie, ale nie będę mu wyżerał twojego tiramisu. Dopóki śmierć nas nie rozłączy.

*

      Kuba miał może w sobie rys pracoholika, ale nie do końca taki, jak to opisywał Tomek; sama praca w telewizji była nadspodziewanie czasochłonna, toczyła się bowiem w warunkach nieustannych niedoróbek, chaosu i wiecznej maniany, przez co każde ujęcie trwało cztery razy dłużej, niż było to rzeczywiście konieczne. To dźwiękowiec zapomniał baterii, więc trzeba było przerwać, wyciągnąć stare, włożyć nowe, wszystko powtórzyć, to operatorowi nie pasował odcień bieli, to ujęcie przerywał okrzyk: „Znalazłem nakładkę”, to ktoś jeszcze musiał mieć teraz swoją przerwę wymaganą przez związki zawodowe – i nagle wszyscy popadali w letarg. Kuba więc zostawał w telewizji godzinami nie dlatego, że praca tak go zasysała, ale ze względu na jej dziwną pozaczasową naturę. Jedynym ratunkiem był bliski termin emisji: wtedy ekipa, od operatora po montażystę, faktycznie potrafiła się spiąć i wyprodukować co trzeba w tempie ekspresowym.

      Ale nawet rozwleczenie całego procesu produkcji do niewiarygodnych dłużyzn nie irytowało Kuby tak, jak przydzielana mu robota. Bo niechże to nawet nie będzie Gundula Janowitz, niech to będzie turniej śpiewaczy szkół średnich, niech to będzie wystawa w Narodowym, niech to będzie młody artysta z MOCAK-u, który z poważną miną wyjaśnia wszystko, co wytnie się w montażu, zostawiając tylko: „Cieszę się, że mogę zaprosić państwa do MOCAK-u”. Ale nie. Było to, co przydzieliła mu po uważaniu Anka.

      Któż nie zna tego stereotypu miłej młodej szefowej, która dostała wysokie stanowisko w telewizji dzięki wysokim kwalifikacjom? Oczywiście nikt nie zna – i Anka też do niego nie pasowała, bo takiego stereotypu nie ma. Uwielbiała mówić, że „do wszystkiego doszła pracą własnych rąk” i że „miała cztery razy ciężej niż faceci, ale to ona jest szefową”. To prawda, miała cztery razy ciężej niż oni, ale jej matka była wysoko w pionie finansowym ośrodka. Poza tym ich matki, żony czy stryjkowie też kimś tu byli, wszystko to były walki uprzywilejowanych. Do wielkiego matczynego cyca Telewizji Polskiej przyssane były od pokoleń całe klany – i nie chodziło o żadne „resortowe dzieci”, o prezesów i wicedyrektorów, o całą tę śmietankę z wysokimi pensjami, którą wymiatały każde wybory, tylko o tych, co poniżej: kierowców, makijażystki, dźwiękowców, strażników. Mało kto przyszedł tu zupełnie z zewnątrz, jak Kuba, który dopiero z czasem zdał sobie sprawę, że zbieżność nazwisk na ogół jest nieprzypadkowa, a przecież należy doliczyć wszystkie rozwody, drugie małżeństwa, zarzucone nazwiska panieńskie, nie mówiąc już o trwałych i nietrwałych związkach pozamałżeńskich. I nagle okazywało się całkowicie oczywiste, że wujek dziewczyny, która cię maluje przed wywiadem, prowadzi bufet, jej chłopak nosi światła, a babcia też malowała, ale dawno temu, samą Ryster na Woronicza.

      Taka też była Anka: miała swoje wykształcenie, swoje umiejętności, nieprzesadnie może wysokie, ale za to ciężko wypracowane; wypiła przez lata swoją porcję napojów energetycznych, począwszy od tych pierwszych, najdzikszej chemii, przeszła przez dwa małżeństwa i pewną liczbę romansów, w tym dwa ważne strategicznie (nie dla niej, dla nich). I była bardzo głęboko przekonana, że wie, czego widzowie chcą, a czego nie chcą. Skoro porozbijane groby w Cikowicach są dla nich o wiele ciekawsze niż emerytowana śpiewaczka, a zatrucie pokarmowe w znanej restauracji nieporównanie bardziej interesujące niż nagroda literacka, to Kuba, dziennikarz działu kultury, robi materiały o grobach i zatruciu pokarmowym – koniec, kropka, materiał oddajesz do siedemnastej.

      A zwłaszcza kiedy – jak miało się okazać – w stronę mediów toczy się gigantyczna kula kontentu, który można skapitalizować na najróżniejsze sposoby.

*

      Bo ze trzydzieści kilometrów dalej, tam gdzie poprzedniego dnia Kubę posłano zamiast robienia wywiadu z Gundulą Janowitz, wydarzyło się wówczas niemalże niepostrzeżenie coś, co miało przejść do historii jako rozpoczynający nową erę w dziejach ludzkości Incydent Cikowicki.

      Z początku nic na to nie wskazywało: droga była siwa i senna, na poboczu szarzała sztywna od szronu mizerna trawa, z której nie tak dawno zeszły śniegi, betonowy przystanek majaczył w cienkiej mgle jak egipska mastaba, przeniesiona cudem na podkrakowską wieś, może jako nieudana reklama wczasów w Szarm el-Szejk. Czterdziestosiedmioletnia pracownica bocheńskiej pralni, Krystyna C., szła na przystanek minibusa, który miał ją zawieźć do miasta; długo jeszcze – przynajmniej do października, kiedy sześcioletnia dziewczynka dopadła ją w skrytce na stryszku i przegryzła jej krtań – nie mogła sobie wybaczyć, że tego dnia założyła grube, ciepłe pończochy i pogrubiającą pikowaną kurtkę, w których wkrótce przeparadowała przez rozkładówki kolejnych tabloidów i przez wszystkie wydania serwisów informacyjnych w kraju, a z biegiem dni również na świecie. Rzeczywistość wszakże ma to do siebie, że wydarza się raz tylko – i teraz nic już nie mogło odwrócić chwili, w której, stojąc w samych majtkach i cielistym biustonoszu przed szafą komandor brzoza jasna, wybrała te, nie inne pończochy, ani kiedy w zimnej sionce domu sięgnęła po kurtkę z wiśniowego ortalionu, która upodobniała ją, jak śmiał się potem jej szwagier, do ludzika Michelina.

      Zawiało od wschodu i opatuliła się ciaśniej szalikiem; busik miał być za sześć minut. Ani usiąść, bo ławka – przynajmniej ta jej część, gdzie zostały jeszcze deski – zimna, ani wyściubić nos poza wiatę, bo wiatr raz po raz wali zimnymi dmuchami. Stała więc, założywszy ciasno ramiona, i gapiła się w przestrzeń. Przystanek był kawałek od zabudowań, więc czasem zdarzało się jej o tej porze wypatrzyć jakiegoś zabłąkanego zająca albo skubiącą trawę w polu sarnę, co na głos silnika pryśnie zaraz między skiby czy zarośla.

      Tym razem jednak nic z tych rzeczy, zresztą było jeszcze dość ciemnawo i mgliście i trudno było wypatrzyć cokolwiek na odległość paru metrów. Przespacerowała się do końca wiaty, zawróciła, znowu, aż, zamyślona, wyszła tuż za jej krawędź. I zamarła.

      Przy samej betonowej ścianie stał, kiwając się lekko, niewysoki mężczyzna. A raczej to, co z niewysokiego mężczyzny pozostało – bo wyglądał, jakby właśnie napadła na niego sfora bestii, czy może dotknęła go jakaś straszna, zapomniana choroba, coś w rodzaju trądu, który zżarł

Скачать книгу