Ale z naszymi umarłymi. Jacek Dehnel

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ale z naszymi umarłymi - Jacek Dehnel страница 9

Автор:
Серия:
Издательство:
Ale z naszymi umarłymi - Jacek Dehnel

Скачать книгу

o stanie pacjenta i historii jego przyjęcia na oddział. Nie miało to zresztą, jak się okazało, większego znaczenia, bo około czternastej cały kwartał ulic Windakiewicza–Oracka–Świętokrzyska–Krakowska odcięto, budynki szpitalne otoczono kordonem sanitarnym i zarządzono kwarantannę; władzę przejął przywieziony helikopterem doktor z Instytutu Medycyny Morskiej i Tropikalnej, występujący skądinąd w mundurze pułkownika, co jego rozkazom dodawało szczególnej mocy. Zdezorientowane media gubiły się w podawanych informacjach – część z nich mówiła o japońskiej histerii, inne o wybuchu poważnej epidemii, a jeszcze inne o państwowym spisku, mającym na celu ukrycie straszliwej, nieznanej choroby, którą sprowadził do Polski Klub Bilderberg.

      – Słuchaj, Bronek, słuchaj! – krzyknęła pani Koszakowa, wpatrując się w głowę emerytowanego profesora KUL-u, skandującą złowróżbne wieści z telewizora. Głowa przypominała obciągniętą suchą skórą ruchomą czaszkę, w której ktoś dla wica osadził szklane oczy lalki. – Broneeek, pogłoooośnię ci!

      I pogłośniła, więc emerytowany profesor KUL-u dudnił teraz w całym mieszkaniu:

      – …zdepopulować Polskę, która za to, że głosi wszem i wobec swoje katolickie świadectwo głębokiej duchowości, ma zostać najzwyczajniej w świecie zniszczona przez ateistyczno-permisywistyczną Unię Europejską. Nie ulega najmniejszej wątpliwości – koło czaszki pojawił się długi, chudy i równie trupi palec – że te śmiercionośne wirusy, wyhodowane w sekretnych laboratoriach bezbożnego Zachodu, sponsorowane z bolszewickich funduszy niejakiego Sorosa, który… no, ja oczywiście nie jestem antysemitą, ale… mają zniszczyć Polskę, Polaków i polskość, wypalić ją, wypalić nas do szczętu, zostawić tutaj zgliszcza, które zasiedli się potem osadnikami z Niemiec albo, co gorsza, krajów muzułmańskich…

      – Szariat! Mówię ci, Bronek, tu będzie szariat! – krzyczała Koszakowa, a Koszak odpowiadał jej z drugiego pokoju, gdzie skręcał wieszak:

      – Nie słyszę, co mówisz, bo pogłośniłaś tego dziada w telewizji!

      – Co? Nie słyszę, bo telewizor ci pogłośniłam! Mówię, że szariat tu będzie, profesor jeden mówi!

      Punkt ciężkości jednak powoli przesuwał się w kierunku informowania o epidemii – nieznanej, choć kilkakrotnie przewinęło się słowo „ebola” – zwłaszcza odkąd pokazano oddziały wojskowe otaczające budynki szpitala oraz krzątających się tu i tam pracowników w działających na wyobraźnię kombinezonach.

      W miarę jak podobne przypadki znajdowano w kolejnych miejscowościach, media polskie, a w ślad za nimi zagraniczne, przybierały ton coraz bardziej apokaliptyczny; przez chwilę Szpital Błogosławionej Marty Wieckiej miał być centralną bazą, do której zwoziłoby się wszystkie odnalezione ofiary, wkrótce jednak liczba przypadków zaczęła przyrastać w tempie tak szaleńczym, że nawet w powołanym biurze kryzysowym zapanowała panika. O północy w TVN24 spikerka, z trudem panując nad głosem, podała, że opieką otoczono – co znaczy: otumaniono zastrzykiem i przewieziono do izolatek – ponad siedemdziesięciu pacjentów. W kolejnych szpitalach nikt się już nie certolił, nie było żadnych sprowadzonych specjalistów, żadnych kordonów sanitarnych, po prostu stawiało się w progu jednego policjanta i mówiło się mu, żeby nie wpuszczał nikogo prócz personelu, miał oko na chorego, a w razie czego użył paralizatora.

      Państwo zareagowało zaskakująco sprawnie: stworzono centrum kryzysowe z infolinią, ogłoszono stan wyjątkowy, do wszystkich obywateli rozesłano esemesem ostrzeżenia, żeby nie wychodzili z domu bez potrzeby, trzymali się z daleka od zakażonych, a wszelkie ogniska choroby zgłaszali służbom. Ale ta kontrola, która miała wprowadzać poczucie porządku i opanowania sytuacji, nie bardzo uspokoiła społeczeństwo.

      Świt wstający nad Polską wstawał ponad krainą przeklętą, dotkniętą jakąś plagą tajemniczą, niczym średniowieczne miasto, na które potężny czarnoksiężnik rzucił klątwę, a biskup – anatemę; matki nie posyłały dzieci do szkoły, a potem wspólnie z mężami wychodziły do pracy tak, jakby nigdy z niej nie miały wrócić; w niejednym męskim oku błysnęła bohaterska męska łza; w progu niejednego mieszkania niejedne usta wyszeptały raczej dawno zapomniane słowa miłości niż „napisałam ci na kartce, co masz kupić” albo „odbierz płaszcz z pralni”. W radiu historyk z dużym dorobkiem i krótką pamięcią przemawiał nabrzmiałym troską głosem, że Polacy w chwilach próby zawsze się jednoczą, a znana aktorka pokolenia średniostarszego wypowiedziała wiele słów, z których nic nie wynikało, ale za to każde z nich wybrzmiało nienaganną dykcją. Wszystkie telewizje co parę kwadransów pokazywały zatroskaną, spoconą twarz ministra zdrowia oraz równie zatroskaną i spoconą twarz prymasa; bywało, że pojawiali się obaj na podzielonym na pół ekranie, ujawniając osobliwe podobieństwo długich, cienkich nosów zakończonych krągłą, rozdwojoną chrząstką.

      – Nic nie mówią! – pieklił się pan Mundek do pani Loli, która wyjątkowo porzuciła książki na rzecz telewizji, rozumując nie bez słuszności, że jeśli wszystkich wkrótce zmiecie epidemia, najbliższe spotkanie Uniwersytetu Trzeciego Wieku i tak się nie odbędzie. – Niby, wiesz, lekarze, niby uczeni, a jak przychodzi co do czego, to szkoda gadać. Ja bym to lepiej wytłumaczył! – krzyczał, dziabiąc się wyprostowanym palcem w pierś. – Ja, rozumiesz?

      – To wytłumacz – odpowiedziała, przewracając oczami. Ale na tym jego przemowa się skończyła.

      Bo i rzeczywiście lekarze nie potrafili wyjaśnić tych przypadków; owszem, wszystkie one były podobne, organizmy wykazywały te same cechy, pacjenci poza nikłymi pomrukami i zdawkowymi gestami nie umieli nawiązać kontaktu czy wypowiedzieć koherentnego zdania; niektórzy artykułowali proste, krótkie wyrazy. Ogólny stan organizmów był opłakany, wskazywał na poważne wychłodzenie i spowolnienie właściwie wszystkich procesów życiowych, do tego niektóre partie tkanek sprawiały wrażenie, że zaszły już w nich – niepostępujące wszakże dalej – początki gnicia. Równocześnie nie udało się wyodrębnić żadnej bakterii ani wirusa, które mogłyby wyjaśniać taki stan rzeczy. W jednym z warszawskich szpitali, gdzie działała medyczna gałąź sztabu kryzysowego, zakwaterowano kilku zagranicznych specjalistów, którzy zaoferowali swoją pomoc i błyskawicznie wylądowali na Okęciu, a bywało, że nawet w Modlinie, pierwszym możliwym lotem – ale i oni okazali się bezsilni.

      Pozostawione samym sobie, niemogące pochwalić się żadnym spektakularnym sukcesem czy wydarzeniem media próbowały czymś zapełnić pustkę, królowały więc panele dyskusyjne i uliczne sondy, w których zarówno eksperci, jak i „zwykli szarzy obywatele” wypowiadali się z równym brakiem rozsądku i z histerycznym zapałem, zawiązując osobliwy ogólnonarodowy sojusz banału i przesady. Z ekranów i z radia kipiały więc jedno za drugim dramatyczne wyznania, a lekarze milczeli, co godzinę wydając jedynie zdawkowe oświadczenie, że nie wiadomo o żadnym przełomie w badaniach, co jeszcze bardziej nakręcało spiralę paniki.

      Mało kto jednak wiedział, że obok służby zdrowia epidemią zajmowała się policja, zwłaszcza że równolegle z odkrywaniem chorych poszczególne komendy zaczęły być zalewane statystycznie niewytłumaczalną powodzią zawiadomień o dewastacji cmentarzy i kradzieży zwłok. Założono roboczo, że wirus atakuje ludzi mieszkających w okolicach owych cmentarzy i sprawia, że wyładowują furię na pobliskich nagrobkach. Stąd pojawiła się hipoteza, że zarażają się nim osoby pozostające w kontakcie ze zwłokami, na przykład grabarze. Zastanawiało jednak, czemu mieliby kraść

Скачать книгу