Rozeznanie duchów. Jacek Radzymiński

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Rozeznanie duchów - Jacek Radzymiński страница 3

Автор:
Серия:
Издательство:
Rozeznanie duchów - Jacek Radzymiński

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      Karol założył szarą bluzę z kapturem, dresy i adidasy. Szedł do pracy na późniejszą godzinę, więc wybiegł z domu później niż zazwyczaj. Po roku systematycznych treningów nauczył się czerpać przyjemność z biegania. Początkowo stanowiło ono tylko małe zwycięstwa nad lenistwem, gdy jednak się zaprawił, stwierdził, że wprowadza pewien rytm w jego życie. Lepiej funkcjonował, jaśniej myślał. Włożył w uszy słuchawki i ruszył przed siebie.

      Miał gdzie biegać. Z jego domu było bardzo blisko do Lasku Bielańskiego i dzikiego już brzegu Wisły. W drugą stronę, przez zieloną Kępę Potocką i uliczki Starego Żoliborza, miał niedaleko do parku okalającego ponure mury Cytadeli, a nawet dalej, do Parku Traugutta. Ciągnące się wzdłuż skarpy wiślanej tereny zielone jeszcze mu nie spowszedniały, zwłaszcza że poza porannymi treningami czas spędzał głównie w betonowej dżungli bloków, kamienic i biurowców.

      Tym razem postanowił ruszyć na południe, w kierunku Cytadeli. Na Kępie Potockiej było dość ludno, pewnie za sprawą dobrej pogody. Parę osób wyprowadzało jeszcze psy. Jeden niewielki kundelek nawet się do niego przyłączył i przebiegł z nim jakieś sto kilkadziesiąt metrów, zanim przypomniał sobie o istnieniu swojego właściciela. Myśli Karola już wtedy oderwały się od rzeczywistości i pomknęły w obszary, gdzie decydował o sprawach istotnych.

      Karol nie należał do ludzi specjalnie uzdolnionych i silnych osobowością. Właściwie to dobrze się czuł, gdy był ktoś, kto mu mówił, co ma zrobić. Z natury poczciwy i ludziom przychylny, łatwo ulegał wpływom zwłaszcza silnych i zdecydowanych kobiet. Taka była jego zmarła niedawno matka, takie były dziewczyny, z którymi się wiązał. We wspólnocie, którą współtworzył w jednym ze staromiejskich kościołów, również jego animatorki zawsze miały zdanie ostateczne.

      Zatem jego myśli o sprawach istotnych były w gruncie rzeczy dość przyziemne. Dywagował, czy jest coś, o zrobieniu czego zapomniał. Obecną kobietę u władzy w swoim życiu zostawił śpiącą, wyczerpaną po podróży. Wyprawy na Wschód działały na nią w ten sposób, że przeważnie przez kilka następnych dni przede wszystkim spała, a kiedy się budziła, żądała różnych rzeczy, po zaspokojeniu których znowu kładła się spać. W rzeczy samej było w tym coś gadziego, ale Karol wolał nazywać to zachowanie „kocim”. Nie rozważał zresztą, na ile ten układ był sprawiedliwy i czy mógł go ewentualnie zmienić – zastanawiał się, czy na pewno w domu jest wszystko, co pozwoli na spełnienie jej potrzeb. Tak rozmyślając, zauważył, że dobiegł do Cytadeli.

      Od strony żoliborskiej twierdza prezentowała się nieszczególnie. W tym miejscu było widać tylko pokruszone, zapuszczone mury. W parku okalającym fortecę czuł tylko smród wilgoci, a miejscami i uryny. Z sadzawki obok Wisłostrady spuszczono wodę, całość prezentowała się zatem nieprzyjaźnie. W późnych godzinach wieczornych było to jedno z miejsc stanowiących punkt zborny spotkań różnych społecznych mętów, którego unikali bardziej cywilizowani mieszkańcy Warszawy.

      Na stokach Cytadeli w czasach zaborów wykonywano wyroki śmierci, również podczas ostatniej wojny dochodziło tam do zdarzeń bestialskich. To miejsce miało w sobie coś niepokojącego. Karol uświadomił sobie właśnie, że w okolicach twierdzy dochodzi do licznych samobójstw. Ludzie najczęściej skaczą z mostów położonych najbliżej ponurych murów. W okolicy zginął przecież Damian, jego kumpel z dzieciństwa, dzięki któremu poznał swoją obecną dziewczynę.

      Myśląc o Damianie, poczuł, jak zwykle, uczucie żalu i straty. Zupełnie inaczej odczuwa się samobójstwo kogoś bliskiego niż śmierć w wypadku czy chorobie. Po raz kolejny, choć minęło już tyle lat, zaczął roztrząsać, czy na pewno zrobił wszystko, co w jego mocy. Siłą rzeczy myślał o „Sieraku”, liceum, do którego chodził Damian. „Ta szkoła go zabiła” – pomyślał stanowczo, przebiegając pod wiaduktem prowadzącym na Most Gdański. Ostatecznie „Sierak” był blisko, więc przebiegłszy przez park Traugutta, postanowił rzucić na niego okiem. Potem wsiądzie w jakiś autobus.

      Dobiegając, spojrzał na okazały gmach „Sieraka”, czyli Liceum Ogólnokształcącego z Oddziałami Dwujęzycznymi im. Zygmunta Sierakowskiego. Wysoki, trzypiętrowy budynek górował nad dużo młodszymi od siebie, powojennymi kamieniczkami. Przypominał bardziej szpital niż szkołę. Jego szare, nieocieplone mury nie wyglądały zachęcająco nawet w porównaniu ze zwyczajnymi w Warszawie, ale nienadzwyczajnymi estetycznie „tysiąclatkami”. Nawet wypłowiałe rude dachówki pochyłego dachu nie poprawiały ogólnego wrażenia, choć przecież taka zabudowa w porównaniu ze zwykłymi bryłowatymi kształtami socjalistycznej architektury stolicy przeważnie prezentuje się ciekawiej. Kilka metrów trawnika obsadzonego starymi drzewami oraz niski metalowy płotek dzieliły gmach od wąskiego chodnika.

      Jako że dobiegł tam tuż przed ósmą, wokół szkoły panował spory ruch. Sporo uczniów przychodziło od strony przystanków tramwajowych przy Andersa i Stawek, ale dużo większa część była podrzucana pod samą szkołę drogimi samochodami. Modne szaliczki i płaszczyki, torby przez ramię zamiast plecaków, kubki termiczne z kawą w ręce oraz pewna pretensjonalność w obejściu były znakiem rozpoznawczym tego jednego z najlepszych liceów w mieście.

      Karol przystanął, popatrzył przez chwilę i stwierdził, że pora wracać. Parę razy głębiej odetchnął i już miał pobiec, ale zobaczył znajomą twarz. To była Klaudia, młodsza siostra Izy. Ubrana dobrze, choć zdecydowanie niemarkowo, wyróżniała się na tle innych uczennic, które minął. Skoro nawet on, facet, to zauważył, to z pewnością inne dziewczyny były tego świadome, a w tym głupim wieku na pewno nie dawały jej o tym zapomnieć. Zwłaszcza że Klaudia już wyglądała na ofiarę. Do szkoły szła jak na ścięcie. Wyprostowana i blada, wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać. Wyciągnął słuchawki z uszu i poszedł się przywitać.

      – Hej – odparła niepewnie i lekko uścisnęła jego wyciągniętą rękę. – Co tu robisz?

      – Biegam – odparł z pewną dumą, charakteryzującą chyba wszystkich biegaczy.

      – Co tam? Wszystko w porządku? – odpowiedziała, że tak. Oboje poczuli się dość skrępowani tą rozmową. Wyczerpali temat. Karol poniewczasie stwierdził, że może lepiej byłoby po prostu w biegu pomachać jej ręką.

      Już miał rzucić „no to cześć” i się pożegnać, gdy Klaudia nagle się zachwiała i z pewnością upadłaby, gdyby jej nie podtrzymał. Krew buchnęła jej z nosa, plamiąc zarówno płaszcz, jak i jego bluzę. Posadził ją na płotku i przytrzymał jej czoło, obserwując, jak struga krwi tworzy całkiem sporą kałużę. Szukał wolną ręką chusteczek w kieszeniach, ale chyba zostawił je w innych spodniach.

      Rozejrzał się wokół. Uczniowie szkoły, którzy przechodzili obok, spoglądali na całą scenę obojętnie, nikt się nie zatrzymał. Zawołał, aby ktoś zaprowadził ją do pielęgniarki, ale z pewnym zdziwieniem spostrzegł, że nikt nie reaguje.

      – To nic, to nic – mruknęła niewyraźnie Klaudia, uciskając sobie nos. – Zaraz mi przejdzie, sama pójdę…

      – Nigdzie sama nie pójdziesz. Hej, kolego! – zawołał do jakiegoś starszego chłopaka, pewnie tegorocznego maturzysty, który się nawet zatrzymał, aby przez chwilę popatrzeć na całą scenę. – Zaprowadź ją do pielęgniarki. Hej! – zawołał jeszcze, gdy tamten wzruszył ramionami i ruszył w swoją stronę. Jakaś dziewczyna obok, ku niedowierzaniu

Скачать книгу