Ostatni Pokój. Krystyna Wasilkowska Frelichowska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ostatni Pokój - Krystyna Wasilkowska Frelichowska страница 6

Ostatni Pokój - Krystyna Wasilkowska Frelichowska

Скачать книгу

Kamy i kilka puszek węgierskiej papryki faszerowanej, którą ponoć, jak mówi pani Gienia z warzywniaka, tylko ja kupuję. Jest taka pyszna, że niedługo wykupię całą dostawę. Już spoza listy nie mogę zapomnieć o zbożowej kawie, bo dzięki niej przemycam mleko na śniadania Kamy. Jak to u nas w miasteczku, trzeba obejść trzy sklepy, by z notatek odhaczyć wszystkie produkty. Wracałam do domu nieśpiesznie.

      Mama siedziała zaczytana na swoim krześle w kuchni, bliżej węglowej płyty i, nie podnosząc głowy, powiedziała: – Co tak długo?

      I nie czekając na odpowiedź, dodała: – Czajniczek wyparzony, weź yunnan z madrasem, tylko nie zagotuj esencji.

      Ach, ta nasza dyrygentka! Tak mówi od dziesiątków lat. Tym razem dobrze, że przypomina, bo płyta czerwona, a ja jestem w trakcie układania w głowie, jak zacząć. Postawiłam czajniczek z parzącą się mieszanką na brzegu poczciwej kuchni grudziądzkiej. Rozkładam serwetkę w kratkę, szykuję szklanki, podstawki, cukiernicę i w tym momencie mama czujnie spogląda mi w oczy.

      – Co to za przyjęcie? Czyżbyś kupiła coś słodkiego?

      Nie odpowiadam, uśmiecham się krzywo, wolniutko nalewając wrzątek, odraczam ukłucie w samo jej serce. Nie siadam jeszcze do stołu, jeszcze mam głowę wysoko, gdzie jest więcej chłodnego powietrza i nie widać oczu mamy. Wypalam najdelikatniej, jak potrafię: – Twoja kumpela z Warszawy umarła.

      Mama bardzo starannie składa gazetę i odkłada na skraj stołu. Bierze ją do ręki raz jeszcze i pedantycznie kładzie tak, żeby tytuł „Życie Warszawy” był dobrze widoczny. Łyżeczka cukru ląduje w jej szklance i nie pada żadne słowo. Dopiero za chwilę się odzywa.

      – Michasia mieszkała na tym samym piętrze co moja babcia Florentyna, ja z rodzicami piętro wyżej. Ona była starsza ode mnie, pamiętam, jak razem chodziłyśmy do kościoła, na sanki i zjeżdżałyśmy alejkami w dół parku. Babcia nas karmiła wymyślnymi zupkami, jej budyń, kisiel, słodka kaszka manna z masełkiem były takie dobre – szepcze.

      Mamina szufladka z pamięcią wysunęła się, jakby chodziła na najsprawniejszych prowadnicach. Starowinka mówiła o ich dzieciństwie, młodości, braku kontaktu w czasie wojny, cudownym wprost odnalezieniu, radości, rzadkich spotkaniach. Opowiadanie mieszało się raz ze śmiechem, a raz z płaczem. Umilkła. W pewnym momencie nienaturalnie wyprostowała się, jakby ktoś ściskał ją sznurówkami gorsetu, uniosła siwiuteńką głowę, a twarz przecinały dwie mokre strużki, podłużne ślady smutku. Powiedziała po cichu, patrząc przed siebie prosząco: – Pojedź na pogrzeb Michaliny. Kiedy on będzie? – zapytała, jednocześnie gwałtownie odsuwając moją wyciągniętą w jej kierunku rękę ze złożonym na pół pocztowym blankietem z napisem „TELEGRAM”, który teraz upadł z impetem na blat stołu. Zrozumiałam ten gest obrony przed kolejnym ciosem.

      – W piątek o jedenastej, na Starych Powązkach – odpowiedziałam, zastanawiając się, jak ten cały wyjazd zorganizować.

      Wszedł tata z węglarką i przesuwając pudełko z drobno porąbanym drewnem postawił ją na węglarkowe miejsce, wyszorował pod bieżącą wodą ręce i zerknął podejrzliwie na nasze milczące posiedzenie. Aromat herbacianej mieszanki zachęcił go do sięgnięcia po szklankę. Odmierzył odpowiednią ilość esencji, zalał wrzątkiem, usiadł i jego wzrok zatrzymał się na telegramie. Nie zadawał pytań, nie patrzył na nasze twarze, w to miejsce usłyszał mamę:

      – Michalina odeszła.

      To mamusine „odeszła” zabrzmiało trochę groteskowo. Pani Michalina przez ostatni czas była przykuta do szpitalnego łóżka i o chodzeniu nie było mowy, ale o odejściu… Teraz oni zaczęli wspominać, opowiadać sobie, jak i gdzie spotykali się ze Skorupskimi. Bez słowa wstałam od stołu, bo do ewentualnego wyjazdu było niewiele czasu. Poszłam na drugą stronę domu, usiadłam w fotelu i sama z sobą uzgodniłam, że pojadę wcześniej i zabiorę również Kamę. Muszę załatwić urlop przynajmniej na trzy dni, wypiszę podanie, połowicznie nakłamię, że chodzi o wizytę lekarską dla Kamy. Ten wyjazd pozwoli mi odwiedzić wujostwo w Komorowie, małej pokazać kawałek stolicy i oczywiście wziąć udział w ceremonii pogrzebowej. Żeby zrealizować te zamierzenia, jutro raniutko musimy wyjechać. Spojrzałam na wiszący na ścianie plan lekcji i wyliczyłam, że jej klasa kończy o trzynastej, więc młoda będzie za pół godziny w domu. Zajrzałam do swojej szafy i na półki Kamy, wyjęłam bieliznę, rajstopy – ubrania dla niej i dla siebie. Trzeba jeszcze zapakować po sweterku, bo marcowa aura jest zdradliwa.

* * *

      Wbiegła w rozpiętym paltku, uśmiechnięta, szczęśliwa i głośno domagała się „dużo jeść”. Pokazałam na migi, by była cicho, wskazując zamknięte drzwi do dziadków. Zamilkła i przestraszona patrzyła pytająco. Może zbyt dokładnie opowiedziałam jej o porannych wydarzeniach, bo bardzo posmutniała, podeszła do półki i wzięła do ręki pozytywkę, którą w ubiegłym roku przywiozła jej pani Michalina. Dwoma ruchami nakręciła ją i za moment słuchałyśmy melodii „Dla Elizy”. Powiedziałam, podobnie jak to mama odezwała się do mnie, tylko użyłam formy liczby mnogiej: „Pojedziemy na pogrzeb pani Michaliny”.

      Było widać, że się ucieszyła, ale reflektując się w powadze okoliczności, poprawiła szeroki uśmiech na sztucznie smutną minę. Nieoczekiwanie jednak rozpłakała się i przytuliła mocno. Nie musiała nic mówić. Bez zbędnych słów wiedziałam, że przypomniała sobie pogrzeb taty. Dopiero teraz uzmysłowiłam sobie, że od śmierci Artura minęły już dwa lata. Jak ten czas szybko leci. Widzę to, patrząc na Kamę, która tak bardzo ostatnio wysmuklała i straciła dziecięce, zaokrąglone rysy twarzy. Moja córka dojrzewa. Coraz częściej zastanawiam się, jak ta nagła strata ojca wpłynie na jej dorosłe życie. I czasem myślę, że może za mało pielęgnuję pamięć po Arturze, ale wspomnienia wciąż tak bardzo bolą. Wydawało mi się, że właśnie ze względu na Kamę trzeba jak najszybciej przejść do porządku dziennego. Kilka tygodni po pogrzebie wyprowadziłam się z Bydgoszczy – tam wszystko przypominało mi męża. Zresztą, jak bym sobie poradziła w dużym mieście z małym dzieckiem, bez rodziny i przyjaciół? Z zamyślenia wyrwała mnie córka. Wytarła oczy wierzchem dłoni i powiedziała, że jest trochę głodna. Zjadła obiad, ale jak nigdy dotąd nie chciała dokładki jej smakołyku – wołowego gulaszu – i nawet nie tknęła kompotu mirabelkowego.

* * *

      Pobiegłam na pocztę do rozmównicy. Kiedy wróciłam, atmosfera w obu częściach domu była co najmniej minorowa. Weszłam do pokoju mamy, siedziała nad pudełkiem z fotografiami i pakiecikiem listów. Czytała ten ostatni, poznałam po kolorze długopisu. Nieprawda, nie czytała, bo okulary leżały obok, tylko trzymała go rękach. Bez żadnych wstępów zakomunikowałam: – Jedziemy jutro, wiązankę kupię przed pogrzebem, Kamie uzgodniłam wizytę u Rozenka i zawiadomiłam wujostwo.

      Żeby nie dopuścić do zbędnej dyskusji i argumentów w stylu: „pogrzeb nie jest uroczystością, w której powinno brać udział dziecko”, szczegółowo opowiedziałam o telefonie do Komorowa, radości z naszego przyjazdu obojga wujostwa i o wszystkich ustaleniach z Andrzejem. Aby ją w pełni uspokoić, dodałam, że będzie czekał na Dworcu Centralnym i zawiezie nas na miejsce. Siedziała na brzegu krzesła, nie przytulałam jej, nie całowałam w równiutki przedziałek, zostawiłam ją samą z myślami. Każdy mój gest rozkleiłby starowinę – wiem to po sobie, że ja w takiej sytuacji rozryczałabym się na dobre. Dla niej śmierć pani Michaliny to zerwana nić z ukochaną Warszawą, dzieciństwem, grobami dziadków. Ile ja się o tym nasłuchałam:

Скачать книгу