Ostatni Pokój. Krystyna Wasilkowska Frelichowska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ostatni Pokój - Krystyna Wasilkowska Frelichowska страница 9

Ostatni Pokój - Krystyna Wasilkowska Frelichowska

Скачать книгу

przemogłam i podczas mojego kolejnego pobytu w Warszawie poszłam tam z nimi. Nie zapomnę tego dnia. Przy kasie płaciłam pieniędzmi od taty, które wcisnął mi konspiracyjnie w dłoń na chwilę przed odjazdem autobusu. Pełnym głosem zamówiłam: spaghetti alla puttanesca – tu trochę przesadziłam, bo chili piekło niemiłosiernie – i ravioli z serem ricotta. Wiem, wiem – przesadziłam też z ilością dań.

      Teraz wracałyśmy z Kamą najpierw ulicą Długą, wstąpiłyśmy do kościoła Św. Ducha, potem Miodową, i już prosto do najbliższego przystanku, by dotrzeć do WKD. Zrobiło się późno, a przecież w Komorowie Józeczki i Andrzej na nas czekali.

      W autobusie uraczyłam Kamę anegdotą o tym, jak my studenci, ludzie już dorośli, urozmaicaliśmy sobie czas wolny. Wieczorami, po obejrzeniu jakiegoś ciekawego spektaklu teatralnego, nie mając ochoty się rozstać, siadaliśmy na jakimś krawężniku przy samej jezdni i gapiliśmy się w zmieniające barwy neonów. No, u mnie na Kujawach, tego nie było, więc moja fascynacja była usprawiedliwiona. Dziś, patrząc na ruchliwe ulice Warszawy, trudno mi uwierzyć, że mieliśmy wtedy taką ułańską fantazję. Ale i stolica zmieniła się nie do poznania przez te lata.

      Nasz misternie zaplanowany spacer po stolicy nie przebiegał w rewelacyjnej atmosferze – radość zmącona była jutrzejszym smutnym obrządkiem i jednocześnie obmyślaniem powrotu do domu. Ustaliliśmy, że Andrzej w piątek rano odbierze zamówione wiązanki i zawiezie nas prosto na cmentarz. Chcę być w kaplicy przynajmniej pół godziny wcześniej, aby porozmawiać z panem Benedyktem. Nasz neseser zostanie w bagażniku samochodu Andrzeja. Mój kuzynek wykorzysta ten czas na spotkanie z kontrahentem, który ma swoje biuro dwie ulice dalej. Logistyka na najwyższym poziomie!

* * *

      Torbę przerzucam przez ramię, w jednej ręce trzymam kwiaty; „Pamiętaj, kup wiązanki, tylko z żywych kwiatów!” – instruowała mnie mama, więc jakby miało być inaczej. A drugą, mniejszą wiązankę podałam Kamie. Po chwili w półmroku kaplicy poznaję w tłumie twarz wdowca. Obok trumny kładę kwiaty i podchodzę do samotnie stojącego mężczyzny. Witamy się – on staromodnie całuje każdą z nas w rękę. Kama oniemiała, bo ostatnio tak całował ją za karę, za popchnięcie na schodach, jeden z rudowłosych bliźniaków – Piotruś, jej równolatek kurujący się właśnie w Arturówku. Przez chwilę nie mówimy nic, tylko patrzymy na katafalk. Za chwilę jego oczy odszukały moje i, ściskając mocno nasze dłonie, dziękował, że jesteśmy razem z nim. W głębi, na krzesłach, siedziały starsze panie, ktoś wyjątkowo wiekowy, chyba w wojskowym mundurze i kilku siwowłosych mężczyzn. Skorupscy byli bezdzietni, a rodzinę pochłonęła wojna, więc mieli tylko siebie. W mikroskopijnym kondukcie idziemy jak najbliższa rodzina, jestem kurczowo trzymana przez niego pod ramię, a rękę Kamy chwycił drugą dłonią. W trójkę wyglądamy jak mąż nieboszczki z córką i wnuczką. Nie śmiem zmieniać tego układu, ale ta nieoczekiwana sytuacja mnie przerasta. Idę, a droga do kwatery jest bardzo długa.

      Uwolnił nas z tego potrzasku dopiero wtedy, kiedy ktoś z uczestników podszedł z kondolencjami. Uścisnął kilka rąk i w chwili, kiedy ja również wyciągnęłam dłoń do pożegnania, uchwycił ją i powiedział: – Jedziecie do nas.

      „Do nas”? Zaniemówiłam, bo ta chwila i okoliczności były wyjątkowe i trudno mi rzeczowo wyjaśniać, że to nie jest możliwe. Zobaczył moje zdumienie i natychmiast dodał:

      – Musicie, bo Inka kazała przekazać paczkę dla Zosi, twojej mamy. Ja muszę zrobić tak, jak ona sobie życzyła. Przyrzekłem jej, że wypełnię prośbę. Przysiągłem!

      Skulił się w sobie i od tej chwili był bardziej przejęty tą jakąś tam paczką niż końcówką żałobnej uroczystości. Paczka od pani Michaliny? Po co mi jej paczka! „Odbiorę kiedyś, przecież nie jest to przesyłka żywnościowa” – pomyślałam.

      Postał nad świeżo usypaną mogiłą jeszcze chwilę, po czym bez słowa ruszyliśmy do bramy głównej. Zastanawiam się, co mam teraz zrobić? Andrzej wyszedł nam naprzeciw, przedstawiam go panu Benedyktowi i w telegraficznym skrócie relacjonuję sytuację. Wiem, że natychmiast muszę podjąć decyzję i, żeby nie denerwować Skorupskiego, ostatecznie proszę Andrzeja o podwiezienie naszej trójki na ulicę Kopernika. Jestem bardzo mile zaskoczona reakcją kuzyna.

      – Oczywiście, jedziemy! – mówi bez wahania. Pan Benedykt w podziękowaniu ściska mu obie dłonie. Kalkuluję, że jeżeli pobyt w mieszkaniu Skorupskiego będzie trwał pół godziny, to zdążę na dworzec. Moimi przemyśleniami dzielę się z Andrzejem, on w lot chwyta i zapewnia, że poczeka przed kamienicą. Dodaje, żebym zostawiła Kamę w samochodzie. „To dobry pomysł” – myślę i z wdzięcznością spoglądam na autora konceptu. Moja córa z radością na to przystaje.

      Jedziemy na ulicę Kopernika, wchodzimy do kamienicy. Numer jeden mieszkania ma ten plus, że jest na parterze. Myślę o tym, że nie mogę tutaj długo zabawić, ale zadyszka pana Benedykta nie pozwala na to, żebyśmy przyśpieszyli kroku. Wreszcie otwiera drzwi, wchodzi prosto do pokoju i siada naprawdę zmęczony. Przez chwilę dochodzi do siebie, rozgląda się, jakby kogoś szukał i nieoczekiwanie wybucha głośnym płaczem. Siedzę bezsilna, spięta i zupełnie nie wiem, jak zachować się w takiej sytuacji. Podnosi się i zgarbiony kieruje do pokoju obok, za moment wychodzi z dużą, nieforemną paczką, owiniętą w papier pakowy i obwiązaną parcianym sznurkiem. Wkłada mi ją do rąk. Lekkie, miękkie paczydło, które najchętniej zostawiłabym pod schodami w tej kamienicy. Jakieś ciuchy po Michalinie! Co ja z nimi zrobię? Pośpiesznie żegnam się z panem Benedyktem i wychodzę z tym niebywałym załącznikiem. Niewiele brakowało, a zrobiłabym tak, jak pomyślałam, ale zniecierpliwiony Andrzej i Kama stali w drzwiach kamienicy. Nie komentuję całej sprawy, mała miętosi po wierzchu paczkę i wrzucamy ją do bagażnika mercedesa. Zerkam na zegarek i uspokajam się, że dzięki życzliwości Andrzeja zdążymy na dworzec.

* * *

      Miły, młody człowiek położył mi neseser na półkę, obok dorzucił mało elegancki pakunek ze sznurkiem, a Kama konspiracyjnie pokazała foliową torebkę, którą wręczył jej Andrzej. Z zawartości torebki ucieszyłam się najbardziej: butersznyty! Sama nie wiem, dlaczego, ale tak, zapożyczając słowo z niemieckiego, na kanapki mówiła ciocia Stenia. Tego było mi trzeba! Sama planowałam kupić coś na drogę w dworcowym bufecie. Zabrakło czasu! Moje misternie tkane plany obaliła paczka z ciuchami! Błogosławiąc ciocię za przezorność, dorwałyśmy się do kanapek. Ogromne jabłka uzupełniły zgłodniałe żołądki. Kama zaczęła przeglądać kolorowe pismo, które leżało na wolnym siedzeniu. Ja robiłam wszystko, żeby nie myśleć o niczym. Udało mi się to na jakiś czas, ale jedno spojrzenie na półkę i koszmar wrócił. Hura! Wymyśliłam! Mogę po prostu zostawić paczkę na bagażowej półce i w ten sposób zafunduję jej wycieczkę do końcowego przystanku. W Bydgoszczy zaopiekuje się nią ktoś, komu te ciuchy może przydadzą się bardziej niż nam. „Przepraszam pani Inko, nie wiem, co pani przyszło do głowy, ale ja nie chcę w domu żadnych ciuchów po umarlakach” – pomyślałam.

      Łowicz i Kutno za nami, teraz trzeba być czujnym, żeby w porę wysiąść na właściwej stacji. Szeptem mówię do Kamy o pomyśle konspiracyjnego pozostawienia paczki w pociągu, ale ona gromi mnie tylko wzrokiem.

      – Zawieźmy ją babci, niech sama podejmie decyzję, co z nią zrobi. – I jeszcze dodaje: – Mama, nie wiedziałam, że jesteś taka, taka… – szuka odpowiedniego słowa i sama nie wiem, jakie ono mogłoby być.

      – Dobrze, zrobię, jak radzisz – mówię dla świętego spokoju.

Скачать книгу