Ostatni Pokój. Krystyna Wasilkowska Frelichowska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ostatni Pokój - Krystyna Wasilkowska Frelichowska страница 10

Ostatni Pokój - Krystyna Wasilkowska Frelichowska

Скачать книгу

jej ukochanego brata, o ciocinych powykręcanych przez reumatyzm palcach i o opiece, jaką roztoczył nad nami Andrzej. Nieindagowana opowiedziałam o pogrzebie Michaliny, o samotnym jak palec Benedykcie i o ciuchowej przesyłce od Michaliny z zaświatów, którą odłożyłam na schodach. Kiedy chciałam pójść po nią, zawróciła mnie od drzwi i powiedziała: – Jutro do niej zajrzę. Michalina zawsze miała dziwne pomysły. – Wydawała się mało zainteresowana zawartością przesyłki.

      Krótkie mycie, potem wskoczyłyśmy do swoich łóżek i natychmiast zasnęłyśmy. Kama będzie mogła spać spokojnie i długo, bo jutro sobota, ale ja wyjątkowo wcześnie muszę iść do pracy.

* * *

      Z głębokiego snu wyrwał mnie głośny i nieprzyjemny dźwięk dzwonka u drzwi. Usiadłam na tapczanie, nasłuchując jakichś odgłosów. W domu panowała cisza jak makiem zasiał. Spojrzałam w kierunku okna – spomiędzy rozchylonych dwóch szali zasłon widać było pogrążoną w ciemnościach ulicę. A więc to środek nocy! Spojrzałam na zegarek, który leżał na nocnej szafce – była druga trzydzieści.

      Musiało mi się przyśnić coś, co tak gwałtownie wyrwało mnie ze snu. Zaraz, zaraz… Ale to był przecież dziwny sen. Śniłam, że byliśmy z Arturem w pokoju „pod aniołem”, siedzieliśmy w fotelach i oglądaliśmy jakieś albumy z fotografiami. Patrzyłam na pojedyncze zdjęcia, jak na coś mi nieznanego i niemiłego. Bagatelizowałam to jednak, bo byliśmy razem, objęci i szczęśliwi, że jesteśmy sami, blisko. Artur dotykał moich dłoni i w pewnej chwili pocałował mnie w ich wnętrze. Wówczas poczułam krople łez, które potoczyły się z jego oczu. Z troską wytarł mi dłonie i powiedział: „nie poplam fotografii”. Przewróciłam kartę albumu, a były tam zdjęcia Kamy, moje, członków naszych rodzin. Nie widziałam tylko zdjęć Artura. Wszyscy mieli jakieś smutne miny, a ich ubrania były ciemne.

      My, oglądając te fotki, czekaliśmy na kogoś, kto miał do nas przybyć z daleka. Tak, teraz sobie przypominam… usłyszeliśmy dzwonek i Artur powiedział: „on już przyszedł” i wskazał na drzwi.

      Dalszy ciąg był już całkiem realistyczny: odrzuciłam kołdrę i dotknęłam stopami chłodnych deszczułek parkietu. Nikogo obok nie było. Uzmysłowiłam sobie, że faktycznie w całej pryzmie albumów i albumików jest bardzo mało zdjęć, na których widać Artura. Mój mąż uwielbiał robić zdjęcia i pstrykał je przy każdej okazji. Ciągle słyszałam: „uśmiechnij się”, „trochę do tyłu”, „dwa kroki do przodu”, „Kama – patrz w obiektyw”, „nie rób głupich min”… Miał kilka aparatów fotograficznych, ale najbardziej lubił wysłużonego Zenita. Sprzęt nie był doskonały, więc niektóre zdjęcia wychodziły poruszone, zamazane, niewyraźne. Wywoływał jednak wszystkie, bo do każdego z nich miał sentyment.

      Wiele razy przyrzekałam sobie, że też poduczę się obsługiwać aparat, żeby móc robić zdjęcia Arturowi, ale jakoś zabrakło na to czasu albo może chęci.

      Zapalam nocną lampkę, stopy wsuwam w papucie i cichutko podchodzę do etażerki. Ze środkowej półki sięgam po zielony opasły album i drugi, mniejszy – popielaty. Wolniutko zaczynam kartkować pokaźną kolekcję zdjęć i wyławiam te, na których jest Artur. Niestety, nie ma ich wiele. Nie da się tego już nadrobić. Jest mi bardzo smutno, bo przecież wiem nie od dziś, że „nie należy niczego odkładać na jutro, bo jutra może nie być”. Do tego popielatego albumu, opasanego czarną wstążką nie sięgałam przez przeszło dwa lata. Obok zdjęć z uroczystości pogrzebowych trzymam w nim wszystkie wycinki prasowe – artykuły, pożegnania i ozdobione czarną obwódką nekrologi i kondolencje. Osobne karty zapełnione są prostokącikami nekrologów i złożoną na cztery klepsydrą. Między następnymi kartami utknięte moją ręką czarne opaski z naszych rękawów, nie potrafiłam ich po pogrzebie wyrzucić i leżą teraz, jakby były świeżo uprasowane. Oby nikomu nigdy nie były potrzebne! Ze ściśniętym gardłem sięgam po duży plik telegramów i kart okolicznościowych od znajomych, przyjaciół, sąsiadów i całkiem mi obcych ludzi. Na jednej z szarych kartek kilka słów skreślonych czyjąś drżącą ręką: „Jeżeli są ludzie niezastąpieni, Artur Wojciechowski był jednym z nich” – czytam po cichu.

      Czasem, jak jest mi bardzo źle, rozmawiam z Arturem w myślach. Opowiadam, co mnie spotkało, co zaplanowałam, wspominam o szkolnych sukcesach Kamy, o problemach albo radościach, które nas spotykają. A czasem wręcz fizycznie czuję, jakby był blisko i wtedy myślę, że zaraz go zobaczę, dotknę. Ale życie jest tylko życiem – szorstkie i nieczułe na nasze lęgnące się w głowie fantazje. Pozostaje mi pielęgnowanie wspomnień o mężczyźnie, który mnie nigdy nie zawiódł.

      Z ciężkim sercem, ale z dobrymi myślami, ponownie starannie obwiązuję atłasową wstążeczką mniejszy album i oba odkładam na półkę. Dochodzi czwarta. Przez chwilę zastanawiam się, co robić z tak refleksyjnie rozpoczętym dniem?

      Postanawiam nie wchodzić w dysputy z moim ego, a co za tym idzie, nie czekam na żadną odpowiedz. Wiem już, że o spaniu nie ma mowy. Do kuchni nie mam odwagi wejść, bo natychmiast wszyscy mnie usłyszą i kolejno zbiorą się przy stole. Jedyne wyjście to poczytać jakąś książkę, magazyn… Wracam do półek, bo odkładając albumy, kątem oka widziałam tomik poezji Agnieszki Osieckiej. Tak, ona może być, jak od lat przekonuje w piosence Krystyna Prońko, moim „lekiem na całe zło”. Chwytam książkę, kładę się i szczelnie otulam kołdrą.

* * *

      W drodze, gdzieś w połowie ulicy Klasztornej, spotkałam się z mężem sprzątaczki z mojej pracy, pani Kazi, który konfidencjonalnie szepnął: – Niech się pani pośpieszy, przyjechały te dwie baby i chłop z sanepidu i już z godzinę buszują.

      Przyśpieszyłam kroku, ale niestety mijaliśmy się już w drzwiach. Duża Ruda przemówiła: – Dzień dobry i do widzenia, protokół na biurku.

      Jaka dobra kobieta, o mandacie nawet nie wspomniała, a już od drzwi widzę, że wygląda on spomiędzy ich wypocin. No, to mam lekturę zapewnioną, ale wiedząc, że zatruje mi życie na wiele godzin, elaboratu nie biorę nawet do ręki. Muszę w trymiga zaprojektować i wykonać dekoracje na wieczorny koncert, a warszawska wyprawa pokrzyżowała mi misternie ułożony plan pracy, zabrała trzy dni i teraz na łeb na szyję muszę to nadgonić. Besztam samą siebie, nawet nie włączyłam czajnika na kawę, mimo że nie jadłam śniadania. Ruszam na zaplecze sceny i w ostatniej chwili cofam się od otwartych drzwi pracowni plastycznej, bo świeżo powycierana podłoga jeszcze błyszczy się od wilgotnej ścierki. Sprawdzam lśnienie politury fortepianu, klawiaturę i rzeźbione nogi, bo nie ma nic gorszego jak niewytarty kurz spotęgowany światłem reflektorów. No i nie wygląda to dobrze i już wiem, że instrument trzeba wypolerować od nowa. Kurzu brak, ale liczne kłaczki z nieodpowiedniej ściereczki zostawiły obfite ślady. „Mogłam zabrać coś z ciuchów Michaliny” – pomyślałam złośliwie. Pani Kazia, obserwująca mnie z daleka, w mig pojęła, że trzeba poprawić i idzie z jakąś welurową płachtą w dłoni. Z akustykiem sprawdzamy brzmienie oraz natężenie nagłośnienia i już muszę oddać się robieniu dekoracji. Czas ucieka i zbliża się południe. I już zdaję sobie sprawę, że nie zjem też obiadu, bo pracy huk.

      Muzycy przyjadą o siedemnastej trzydzieści, drzwi na widownię trzeba otworzyć o osiemnastej czterdzieści pięć. Mało czasu! Dobrze, że całość prowadzi Marian Kuźba z PDK-u, bo mój strój po całym dniu nie należy do eleganckich. Malowałam w fartuchu, ale nie uniknęłam zachlapania mankietów niebieską plakatówką. Na ściance w holu poprawiam przekrzywione prace małych artystów malarzy, sprawdzam zawartość

Скачать книгу