Ostatni Pokój. Krystyna Wasilkowska Frelichowska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ostatni Pokój - Krystyna Wasilkowska Frelichowska страница 11

Ostatni Pokój - Krystyna Wasilkowska Frelichowska

Скачать книгу

przychodzące”, z protokołem Rudej. Trudno – kląć będę dopiero jutro. Na schodach nadal leży paczka, uśmiecham się, bo jest ona usiana wieloma otworkami i jestem przekonana, że to dzieło Kamo-myszki. Podgrzewam zupę, na odsmażenie drugiego nie mam siły, więc połykam zimne mięso z ćwikłą i, nie odchodząc od stołu, proszę zdolną dziurko-róbkę o zeszyty z odrobioną pracą domową. Przynosi, siada na drugim krześle i prawie szeptem informuje: – Troszkę macałam to, co leży na schodach, wyczułam kręcony puszek i chyba małą puszkę z konserwą. Pewnie to szprotki – dodaje głośniej, żeby zmobilizować mnie do działania. O Boże! Jeszcze chyba nikt nie dostał przesyłki z żywnością od nadawcy zamieszkałego… No właśnie, gdzie? W niebie, piekle czy czyśćcu? Bardzo śmieszne, bardzo. Jedno jest pewne: jej obecna posiadłość będzie miała adres tak długo, jak długo będzie opłacane przez Benka pokładne za dwa metry kwadratowe na Powązkach. Dowcip przedni, dobrze, że nie artykułuję go głośno. Kama nie daje za wygraną i mówi, że babcia o tym czymś wymacanym już wie. Rodzice oglądają film w telewizji, więc nie ma obaw, że będzie jakaś interakcja.

* * *

      Zachęcam Kamę, żeby poszła poczytać, bo chcę posiedzieć i pomyśleć. Spokojnie, przeglądając prasę, piję herbatę. Ciszę przerywa sygnał karetki, która minęła nasz dom i pojechała dalej. Czasem dopadałam do okna, żeby po małomiasteczkowemu zobaczyć, do kogo pędzi, ale dzisiaj nie mam na to ochoty. Ciężki miałam dzień, jutro idę do pracy o czternastej, a jak dotrę, to natychmiast muszę oddać się pracy biurowej. Dopiero wieczorna próba spektaklu z licealistami da mi radość tworzenia. Repertuar ambitny, bo to Serenada Mrożka, a moi amatorzy są fenomenalni. Może nie byłoby takiego efektu, ale scenografia – którą projektowałam cały miesiąc, a stolarz zbijał przez trzy dni i przez drugie tyle malował utalentowany plastyk Gerard – jest naprawdę wspaniała i funkcjonalna. W końcu jestem uczennicą profesora Strzeleckiego. Wyszedł kurnik jak się patrzy. Na jego tle będą występować moje urodziwe Kury – Kasia, Iwona, Agata, zdolny Jacek – Kogut i przystojny Piotr – Lis. Szkoda, że nie gra sam serenady na skrzypcach, ale przyznaję, że podkład muzyczny ogrywa bezbłędnie. Niestety, już w przyszłym roku zdają maturę i będę musiała szukać nowych talentów.

* * *

      Dochodzi dziewiąta. Kama zbierała się do szkoły bardzo niechętnie, domyślałam się powodu. Udałam jednak, że tego nie dostrzegłam. Wyszła skwaszona, ale w korytarzu zwolniła kroku, nasłuchiwała, nie doczekała się jednak, że powiem „zostań”. Mama weszła już ubrana w fartuszek i natychmiast zabrała się do obierania włoszczyzny. Dziś jest środa – z krótką wizytą ma przyjechać jej pierworodny, więc zalatuje mi czerniną z szarymi kluchami. Może nie domyśliłabym się sama, ale namoczony od wczoraj susz owocowy w pełni zdradzał smakowity jadłospis. Z podwórka słychać miarowy stukot siekierą – tato przygotowuje drewno na podpałkę. Mama nalewa wodę do miseczki i już miała sięgnąć po nóż, ale chwytam ją za wyciągniętą rękę i proponuję rozpakowanie pakunku. Przez chwilę zawahała się, ale otwieram drzwi na korytarz i sięgam na wysokość siódmego stopnia schodów. Trzymając za sznurek, wnoszę paczkę do mieszkania i dla wygody kieruję się do pokoju mamy. Już trzymam nóż, by ciachnąć sznurek, ale starowinka mówi, żebym rozsupłała go starannie, bo taki długi kawałek się jeszcze przyda. Bez głośnej dygresji, jak czynię to zwykle, że odłoży ten łup obok czyściutkich pudełeczek po margarynie, wygładzonych torebek foliowych i innych „cennych” przedmiotów, rozsupłuję misternie utkaną plątaninę sznurka. Rozpakowuję z papieru rozmyślnie nad tapczanem, aby wypadająca puszka nie robiła hałasu. Wyjmuję ciemnopopielate, karakułowe futerko, chwytam je za nieduży kołnierz i potrząsam – nic nie wylatuje. Sięgam niżej do miejsca, gdzie najczęściej bywają kieszenie, ale nie ma tam żadnych schowków. Przecież wnosząc paczkę do pokoju, sama wyczuwałam pod palcami pudełko konserwy. Mama gładzi futerko i w pewnej chwili zatrzymuje rękę po lewej stronie kurteczki. Gdyby miała ją na sobie, byłoby to dokładnie na wysokości serca. Odpina haftki, odrzuca połę i dostrzegamy, że jest tam misternie zaszyta kieszeń. Bardzo ostrożnie rozcina nożyczkami ścieg za igłą i sięga do wnętrza. Najpierw wyciąga kopertę, którą odkłada na stół, a za moment trzyma w ręce owiniętą w gazę puszkę po… pasztecie, ale bez wierzchniej pokrywy. Środek wypełnia coś, co jest zawinięte w szmatkę, a po jej odwinięciu widzimy dużą, ciężką, wykonaną ze złocistego metalu wysadzanego małymi kamieniami, składającą się jakby z dwóch warstw wspaniałą bransoletę. Czyste złoto wysadzane… Boże, czy to możliwe, że tak wyglądają brylanty? Oniemiałe i porażone blaskiem kamieni siadamy na tapczanie.

      – Co to jest? Zaszła jakaś wielka pomyłka, musisz natychmiast zawiadomić Benedykta – mówi mama.

      Przez chwilę ogląda ją, jakby była czymś nierealnym, a nie przepiękną biżuterią. Nagle przypomina sobie o kopercie zaadresowanej jej imieniem – „Zosia”. Złapałam się na tym, że nerwowo gładzę kędziory futerka, jakbym chciała rozprostować jego ufryzowane przez naturę loczki. Na futrze ani na podszewce nie znalazłam żadnego śladu noszenia, pewnie pani Michalina miała je na sobie od wielkiego dzwonu. Mama nie śpieszy się z otwarciem listu, nie ma żadnego gwałtownego darcia koperty czy szarpania. Delikatnie podważa trójkątną część z klejem, która wcale nie stawia większego oporu. Wyjmuje zwyczajną kartkę z bloku listowego zapisaną wyjątkowo drobnym pismem.

      Teraz ja biorę do ręki błyszczące cudo i przez chwilę ważę w dłoni. Ciężkie jak diabli, a wiem, co mówię, bo zderzyłam je z wagą moich ozdób z plastiku. Piękna robota, misterna i na pewno o kosmicznej wartości. Zastanawiam się, ile mogłabym i czego za tę bransoletę kupić. Z rozpędu usadziłam każdego członka rodziny za wyimaginowanym kółkiem używanego auta. Gdzie ta Michalina w niej chodziła? Przecież to strach wyjść z czymś tak drogocennym do ludzi. Nie mogę rozgryźć skomplikowanego zapięcia, widzę tylko, że składa się z dwóch części i przy rozwieraniu rozszerza się dzięki maleńkim zawiaskom. Myślę, że po otwarciu małego zameczka całość będzie nadal podtrzymywana łańcuszkiem. Ale jak otworzyć zameczek? Omijam sprawę zamka i przy wielkim oporze wciskam bransoletę na mój jednak bardzo szczupły nadgarstek. Nie pokazuję efektu mamie, bo może mi ją zabrać od razu. Nim ją oddamy, chcę się nacieszyć, więc przykrywam ją mankietem bluzki i wychodzę do kuchni. Starając się nie zamoczyć, zalewam wodą przygotowaną porcję wymoczonego mięsa z kaczki i stawiam garnek na blachę kuchni. Zerkam na migoczącą obręcz, obracam wolniutko. Odstrojona jak wielka dama obieram włoszczyznę, co chwilę zerkając na hipnotyczny blask kamieni i wyjątkowo dobrze, mimo słabej mocy żarówki, prezentujący się mój nadgarstek. Bransoletka jest cudowna!

      Zaglądam przez otwarte drzwi do pokoju mamy – czyta list, myślę, że już nie pierwszy raz. Konspiracyjnie zsuwam nieziemsko połyskujące precjozum i odkładam tam, gdzie leży futerko. Mama nie zwracała na mnie uwagi, może jednak doczytała się, że to jest dla niej i zastanawia się, komu z nas dać taki niecodzienny prezent. Po głowie chodzą mi różne myśli – prawie kryminalne. Jak ją znam, da ukochanemu Mariuszkowi albo sprzeda i pojadą z Henryczkiem w podróż dookoła świata. Nie, nie dopuszczę do tego, otruję ich wszystkich, capnę złoto i z Kamą wyjadę – tu kończę fantazjowanie, bo nie mogę się zdecydować na żaden kierunek świata.

      W garnku zawrzało i dokładam włoszczyznę. Chwilę później przez otwarte drzwi ponownie rzucam okiem do pokoju mamy – tym razem z uwagą obraca bransoletkę, jakby liczyła kamienie. Dotyka zameczka, waży tę niecodzienną ozdobę w dłoni. Jednak przytomnie krzyczy przez uchylone drzwi: – Niech zupa nie gotuje się zbyt szybko, tylko niech mruga, najlepiej niech stoi na płycie z boku! „Tę instrukcję gotowania będę słyszała do pięćdziesiątki” – pomyślałam i uśmiecham się do siebie, a za chwilę… ledwo zdążyłam odstawić garnek, ratując

Скачать книгу